Artykuły

Nawet stepujący gołąb nie pomoże

Jest to jedynie przebłysk tego, jak mógłby wyglądać spektakl docierający do dzieci i dorosłych, gdyby tekst nie został pozbawiony refleksji, którą za sobą niesie - o "Na Arce o ósmej" w reż. Justyny Celedy w Teatzre Współczesnym w Szczecinie pisze Ewa J. Kwidzińska z Nowej Siły Krytycznej.

Tak zwany teatr rodzinny jest dla jego twórców i odtwórców ogromnym wyzwaniem. Decydując się wpisać w ten nurt reżyser stawia sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Winien nie tylko przyciągnąć uwagę najbardziej wymagającego pośród widzów - dziecka, ale także w sytuacji idealnej - starszego brata, mamy, babci, opiekuna. Używając pojęć mniej nacechowanych - spektakl taki ma za zadanie oczarować najmłodszego, a jednocześnie otworzyć perspektywy interpretacyjne dorosłemu. Pół biedy, kiedy reżyser spektaklem wyceluje w obie grupy odbiorcze, a trafi do jednej. Bywa czasem jednak i tak, że nawet świetny, niebanalny dramat nie jest w stanie sytuacji uratować; bywa, że przedstawienie pretendujące do miana "dla wszystkich" - okazuje się być "dla nikogo".

Przykładem tego rodzaju wpadki reżyserskiej była premiera przygotowana z okazji Dnia Dziecka w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Niecierpliwość i oczekiwanie na spektakl "Na Arce o ósmej" w reżyserii Justyny Celedy pielęgnowałam w sobie przede wszystkim ze względu na tekst Urlicha Huba, który od 2006 roku z dużym powodzeniem wystawiany jest nieustannie na przeróżnych scenach Europy. Rzeczony dramat trafił na grunt polski w marcu tego roku (prapremiera odbyła się w poznańskim Teatrze Ateneum, a to za sprawą Lecha Chojnackiego). Znaczące, że coraz częściej polski teatr ma odwagę poszukiwać materiału na obszarze najnowszej dramaturgii dla dzieci.

Biblijna przypowieść o potopie i arce Noego jest punktem wyjścia dla pełnej uroku historyjki o dwóch niepokornych pingwinach, które zabierają ze sobą na pokład arki trzeciego przyjaciela - łamiąc tym samym boski nakaz (wszak każdy z gatunków dostaje tylko dwa bilety wstępu na pokład). To piękny wykład o przyjaźni, to przestrzeń stawiania fundamentalnych pytań o świat, o Boga, o pierwsze przyczyny - bez zadufania i moralizatorskiego tonu, który zwykle zapomina o szacunku dla relatywizmu postaw. Jest tu pingwin wątpiący, który zapytuje, czy wszyscy pójdziemy do nieba i czy każdy jest predestynowany do bycia dobrym lub złym; jest tu pytanie o doskonałość stworzenia świata ("jesteśmy ptakami, a śmierdzimy rybą"), czy o sumienie ("w każdym z nas jest taki głos, który mówi co jest dobre, a co złe" - mówi jeden z pingwinów. "Chyba masz chorobę morską"- odpowiada mu drugi).

Celeda, niestety, tekst upraszcza i interpretuje w taki sposób, że widz jednoznacznie zaatakowany zostaje atmosferą kazania, a ton kaznodziei Noego w zakończeniu spektaklu przerazić może wygłoszeniem spisu przykazań, których łamanie zagrozić może porządkowi jedynie słusznego, chrześcijańskiego świata. W ten sposób - próba rozmowy z dzieckiem przez teatr o istocie rzeczy, zamienia się w banalny wykład, od którego lepiej dziecko chronić.

Grzegorz Małecki, który zajął się scenografią, najwyraźniej chciał uwieść młodego widza "efektami specjalnymi" - ogromne makiety imitujące części arki, co i rusz podnoszące się i opadające, miały zapewne przykuć uwagę małego widza, wychowanego prędzej na filmowych zmianach klatek i energicznych kreskówkach z Cartoon Network, niźli na teatralnej, bardziej statycznej kreacji rzeczywistości. Jednak tak mały, jak i duży odbiorca gubi się w tej widowiskowej, monumentalnej scenografii; nie jest jasna odpowiedź na najprostsze pytanie o zasadność takiego wypełnienia przestrzeni scenicznej. Nie wiadomo również, jak zareagować na efekt współpracy Wojciecha Króla (muzyka) i Zbigniewa Szymczyka (ruch sceniczny) - nie wiadomo dlaczego w jednej chwili pingwiny zaczynają tańczyć, a w innej nie? I przede wszystkim - dlaczego tańczą i śpiewają do muzyki, która wyraźnie przemyca fascynację irlandzką melodią? Szkoda, że to jedyny grunt, na którym wyrastają pytania po tym spektaklu.

Należałoby jeszcze zwrócić uwagę na jedną rzecz. O ile "sceniczne" pingwiny wyglądem rzeczywiście przypominają prawdziwe, o tyle Gołąb w białym ubranku upewnia widza, że jest gołębiem dopiero wówczas, gdy w ten sposób zwrócą się do niego nieloty. Taka niedosłowność w spektaklu dla dzieci, które winno się jeszcze w pewien sposób prowadzić za rękę, a nie interpretacyjnie dezorientować, nie jest zbyt fortunnym rozwiązaniem. Szkoda również, że cała menażeria zwierzaków istnieje tylko w słowach wypowiadanych przez Gołębia (jakże uroczym zabiegiem w Teatrze Animacji było pojawienie się na scenie całej rodziny zwierzątek: żyraf, słoni czy żółwi, które dorosłych wzruszyły, a dzieci oczarowały i zachwyciły). Mam również nadzieję, że przedstawienie gołębia i pingwinów w jednoznacznie męskich postaciach, a później scena ślubu jednego z pingwinów z Gołębiem, jest jedynie efektem nieumiejętności zbudowania konkretu postaci w określonych sytuacjach scenicznych, a nie puszczeniem genderowego oka w stronę dorosłego widza.

Sytuację starają się ratować aktorzy Teatru Współczesnego. Konrad Pawicki czuje się "arcypingwinio" w swojej roli - komizmem ruchu i sposobem wypowiadania kwestii wywołuje szczery śmiech wśród publiczności, którą obezwładnia sympatyczną kreacją. W ciekawą postać wciela się też Grażyna Madej. Świetnie wydobyła złamanie stereotypu błogosławionego, dobrego gołębia; na Arce okazuje się być on wrednym, zadziornym ptakiem, który swoje dobre serce ukrywa pod generalskim zachowaniem. A pomysł, by Gołąb stepował, wydaje się urzekający (notabene Grażyna Madej udowadnia, że można nauczyć się tej trudnej sztuki w naprawdę niedługim czasie, jeśli ma się po temu predyspozycje) - swojego rodzaju absurdem (ale i uroku pełnym widowiskiem) daje do zrozumienia poczucie zbudowanego dystansu wobec wiernego odtwarzania biblijnej opowieści, zaznacza wyraziście, że nie na wierności przekazu polega mądrość etyczna tej historii. Niestety, jest to jedynie przebłysk tego, jak mógłby wyglądać spektakl docierający do dzieci i dorosłych, gdyby tekst nie został pozbawiony refleksji, którą za sobą niesie.

Dwie godziny spędzone w Teatrze Współczesnym podczas najnowszej propozycji Justyny Celedy mogą prawdziwie znużyć i zdezorientować. Zamiast subtelnie, "po pingwiniemu", podnieść fundamentalne kwestie - choćby takie, że wiara jest indywidualnym, wewnętrznym wyborem każdego i nie da się jej nauczyć - przemyca, najprawdopodobniej niezamierzenie, ortodoksyjną myśl wyłożoną w formie infantylnego kazania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji