Artykuły

Muzeum teatralne A.D. 3209

Być może za 1200 lat rzeczywiście nie będzie możliwe odtworzenie uczucia strachu czy dotknięcie nieelastycznej, betonowej ściany - jednak "pieśń ujdzie cało", pozostanie mit dzieła sztuki - o spektaklu "Supernova. Rekonstrukcja" w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Wobec spektaklu "Supernova. Rekonstrukcja" można zająć pozycję absolutnego entuzjasty lub powątpiewającego sceptyka. Trudno go chyba jednak całkowicie odrzucić, jest bowiem pod wieloma względami atrakcyjny i na różne sposoby może się podobać.

Trzyaktowa opowieść rozpoczyna się wędrówką po podziemiach Łaźni Nowej - i wędrówką w czasie. Przenosimy się o 1200 lat w przyszłość, by zapoznać się z kontekstami legendarnego wtedy (czyli w teraźniejszej nam przeszłości) spektaklu "Supernova" w reżyserii Zolta Zeldunga, bowiem całkiem niedawno nowohucki rybak (!) wyłowił sporą ilość materiałów dotyczących przedstawienia. Muzeum, założone przez grupę pasjonatów spektaklu sprzed dwunastu wieków, ma wytłumaczyć, czym był lęk, jak funkcjonowało chrześcijaństwo, czyimi przodkami byli neandertalczycy. Można w nim się wybrać na przejażdżkę wodnym tramwajem, zostać świadkiem performansu poświęconego wydarzeniom z 11 września 2001, posłuchać głosów Nowohuckiej Księgi Umarłych, obejrzeć nagranie z manifestem reżysera spektaklu z zamierzchłej przeszłości. Wędrówka (z mapą) po podziemnej części Łaźni przypomina spacer po wnętrzu głowy reżysera czy dramaturga spektaklu. Poznajemy konteksty jeszcze zanim dane nam będzie doświadczyć samego spektaklu.

Drugi i trzeci akt, owa rekonstrukcja "Supernovej", to już tradycyjne przedstawienie: widownia na widowni, scena na scenie. Dramaturgią spektakl przypomina "Miasto gniewu", głośny film sprzed kilku lat. Kilkoro postaci żyjących obok siebie, mijających się na ulicy, jest ze sobą związanych tragicznym węzłem losu, który daje o sobie znać w samym finale opowieści. Zwyczajni ludzie, jakich mnóstwo między nami, ze swoimi fobiami, fascynacjami, wreszcie również - ze swoją zwyczajnością, nieuchronnie zmierzają ku finałowej klęsce. Ich zwyczajność jest reżyserowi niezbędna, by pomieścić w przedstawieniu jednocześnie warstwę codzienności i nierozerwalnie z nią spojoną strukturę mitu.

Niejasna, przeczuwana zaledwie warstwa mityczna nadaje przedstawieniu walor ponadcodzienności, rysuje odwieczny mechanizm wyłaniający się ze struktury obyczajowej. Marcin Wierzchowski, ukazując "swój" spektakl z wyobrażonej perspektywy odległej przyszłości, jednocześnie chwyta ten wielogłos i dekomponuje go. Być może za 1200 lat rzeczywiście nie będzie możliwe odtworzenie uczucia strachu czy dotknięcie nieelastycznej, betonowej ściany - jednak "pieśń ujdzie cało", pozostanie mit dzieła sztuki. Jednocześnie zaś - będzie to mit wykrzywiony i nieprawdziwy, z konieczności bazujący na głosach z epoki: nielicznych recenzjach, wpisach blogowych, notatkach twórców.

By ów mit nie został przekłamany (bo przecież i na moim tekście zostanie zbudowany), kilka słów poświęcić trzeba samemu wykonaniu spektaklu. Zestrojeni aktorzy dzielnie, choć z różnym efektem pokonują kolejne piętra widowiska, w jakie uwikłał ich reżyser. Akt "podziemny" sprawdza ich umiejętności improwizacji i interakcji z widzem. Znakomicie poradziła sobie z tym Karolina Sokołowska, z którą rozmowa może być chyba najbliższa widzowi, gdyż jej temat - artyści rozumiani (w przyszłości, rzecz jasna) jako warstwa kapłańska - najbardziej bezpośrednio dotyczy przedstawienia. Niektórzy, jak Jakub Kotyński, interakcję z widzem mają szczegółowo wyreżyserowaną. Drugi i trzeci akt spektaklu, który wymusza na aktorach kompletnie inną ekspresję, również prowadzony jest przez nich z precyzją i wyczuciem nastroju. Przejmująca jest w swym oddaniu kwestiom wiary Agnieszka Jaworska, furorę wzbudza monologiem o podróży po Europie Jakub Kotyński. Zespołowa jakość pracy i inteligentne odnajdywanie się w kolejnych etapach przedstawienia to niezaprzeczalne walory spektaklu. Wierzchowski kolejny raz, po toruńskiej "Justynie", umiejętnie zespolił wykonawców w ramach wykonywanego zadania.

W natłoku kolejnych pięter sam reżyser nieco się jednak zagubił. Podążanie za jego wizją wymaga niezwykłego skupienia ze strony widza, zsynchronizowania się z kapryśnym czasem wewnętrznym przedstawienia. Długie partie dialogowe zwyczajnie nużą i powodują dekoncentrację odbiorców. To element, po dopracowaniu którego spektakl stanowić będzie bardziej zwartą, organiczną całość. Poza jednak tą niedoskonałością przedstawienie stanowi wyzwanie zarówno dla widzów, jak i dla aktorów. Jest w jego jakości i scenicznej obecności aktorów coś niepokojącego, jakby ta ekspozycja żywych ludzi dla innych żywych ludzi miała pociągnąć za sobą jakieś nieoczekiwane konsekwencje. Niepokój istnienia i zaskakująca umiejętność zespołu artystycznego do ukazania nieatrakcyjnej codzienności w atrakcyjnej (sic!) formie scenicznej czynią spektakl istotną wypowiedzią na mapie artystycznej Krakowa. Nie jest to może najlepszy spektakl krakowskiego sezonu, ale na pewno warto o niego kruszyć kopie, myśleć o nim, obejrzeć go więcej niż jeden raz.

Przedsięwzięcie Wierzchowskiego, korzystające z doświadczeń teatru enwironmentalnego, to chyba najciekawsza tegoroczna produkcja Łaźni Nowej. Właściwie pozbawiony reklamy i promocji, spektakl ściąga widownię do Łaźni Nowej (zapewne pocztą pantoflową) i umacnia markę teatru. Warto udać się na Osiedle Szkolne i przenieść 1200 lat do przodu, poddać precyzyjnej inscenizacji, zwiedzić muzeum poświęcone XXI wiekowi, odnaleźć miejsce dla siebie w przy/eszłości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji