Artykuły

Gombrowicz a la Pawłowski po raz drugi

Filolodzy kręcą nosami, recenzenci grymaszą, a publiczność bawi się, bawi. Ileż to już razy było tak w teatrze? Ileż to już razy nie udało się dojść kto ma rację? Ileż to już razy huragan braw zagłuszał ciche marudzenie malkontentów? Erudycyjnym nudziarzom nie w smak uproszczenia, ich sprawa, od tego są. Publiczność jaskrawe kolory lubi.

Na "Transatlantyku" zabawa jest doskonała. Przedstawienie żywe, efektowne, zadzierżyste. Sukces. Po "Pornografii" już drugi. Reżyser Andrzej Pawłowski po oszałamiających sukcesach swego debiutanckiego przedstawienia mógł dostać zawrotu głowy. Spektakl rzeczywiście był znakomity, o czym czytelników "Stolicy" nie omieszkała poinformować niżej podpisana. Na festiwalu we Wrocławiu "Pornografii" przyznano jedną z trzech głównych nagród. O ile wiem, o bilety wciąż toczą się boje pod kasą "Ateneum".

Po "Rocky'm" nakręcono "Rocky 2", po sukcesie "Szczęk" zaraz zabrano się do "Szczęk 2", filmu "Emanuelle" nakręcono chyba pięć odcinków, przy czym każdy wynikał z sukcesu poprzedniego. Złośliwe porównania? Nie zaszkodzą, doskonale rozumiem, dlaczego młody reżyser szparko zabrał się za następnego Gombrowicza. Jeśli wszyscy twierdzą, że umie to robić, dlaczego nie? Tym razem sięgnął Pawłowski po inną powieść - "Transatlantyk". Jej adaptacje grano już w Polsce, zwłaszcza łódzkie przedstawienie Mikołaja Grabowskiego (z Januszem Peszkiem w roli Gonzala) narobiło dużo szumu. Wzbudziło powszechny zachwyt. Okazało się bowiem, że właśnie ta powieść stanowi bardzo wdzięczny materiał scenicznej adaptacji, że jej język, jej klimat, jej siła doskonale rozwija się w teatrze. Zrozumiałe więc, że po warszawskim "Transatlantyku" spodziewano się bowiem powtórzenia sukcesu "Pornografii". Może zbyt wiele się spodziewano.

Przede wszystkim - problem adaptacji. Zawsze ten sam dylemat. Jak przetłumaczyć bogactwo powieściowej materii na język gestów, świateł, dźwięków? Słowa oczywiście także, ale nie tylko słowa. Jak obrazem wyjaśnić pełnię myśli i wrażeń zawartych lub ledwie zasugerowanych) w powieściowej narracji? Wszyscy dobrze wiemy, że adaptacja idealna nie powstanie nigdy. Takie już prawo natury! Każda jest adaptacją pod jakimś kątem, każda przekazuje tylko część prawdy, zubaża zatem oryginał. Dawno jednak wyginęli Don Kichoci, którzy walczyli z adaptacją w ogóle.

Z Gombrowiczem sprawa wydaje się szczególnie skomplikowana. Jakże często kwintesencja myśli, jądro dowcipu zawiera się w formie, której nie sposób przetłumaczyć. Jakże często właśnie forma jest tworzywem i celem, jest podstawowym nośnikiem znaczenia. Andrzej Pawłowski pokroił powieść uważnie, dokładnie, z namysłem. Niektórym partiom narracyjnym nadał postać dialogów. Tam, gdzie nie udało się przetłumaczyć języka powieści na język sceny - zachował monologi. Sam skomponował kilka scen zbiorowych mających stanowić swego rodzaju ilustrację czy też sceniczną rekompensatę przymusowego okaleczenia powieściowej materii.

Toczy się więc na scenie opowieść argentyńska o Gombrowiczu Witoldzie, pisarzu polskim. Znalazł się na obcej ziemi, a że za przyczyną wiatru historii, który powiał złowieszczo nad Polską we wrześniu 39 roku, nie mógł do Polski wrócić, szukać musiał pod obcym niebem swego miejsca. Został, byśmy się dowiedzieli jak to sobie na obczyźnie rodacy radzą. Mikrośrodowisko polonii służy znakomicie jako próbka mikrośrodowiska Polaków w ogóle. Poznajemy za sprawą naszego bohatera Gombrowiczem zwanego duszę naszą polską jedyną, poznajemy przypadłości nasze ukochane. A to pieniactwo, warcholstwo, zaściankowość, prowincjonalizm. A to ugrzęźnięcie w labiryncie konwencji i kleszczach tradycji. A to ślepy kult bohaterszczyzny, męczeństwa, cierpiętnictwą. "Transatlantyk" nie ma bohatera pozytywnego, natomiast program pozytywny można odczytać przez odwrócenie tego, co Gombrowicz zjadliwie wyszydza. To model polskości wyzbytej kompleksów wobec Europy. Zamiast małpować obce wzory, zamiast się mizdrzyć i siebie wstydzić, trzeba odnaleźć wartość w tej naszej narodowej odrębności. Wyzwolona z kultu strupieszałej tradycji i gniotących jak gorset stereotypów Ojczyzna przybierze postać Synczyzny.

Pomieszanie tej myśli z wątkiem perwersyjnej seksualnej prowokacji oburza pewne dziś jeszcze niejednego widza. A może się mylę, może dawno mamy to już za sobą? Popisowa rola pederasty Gonzala przypadła Jerzemu Kamasowi. Jest frywolny, rozerotyzowany, pocieszny. Ten sam Kamas, wiotki i niewinny, chwilami zmienia się diametralnie: poważnieje, brutalnieje, by wygłosić swą nihilistyczną filozofię. Akcja wtedy jakby zatrzymuje się, przenosimy się w inny wymiar, reżyser mówi "uwaga! teraz słuchać!". Wolałabym, żeby swe prowokacyjne, niebezpieczne, usidlające tyrady wygłaszał równie słodko i niewinnie, żeby był jeden, choć złożony, a nie w dwóch postaciach. Był by groźniejszy.

Gombrowicza gra Jerzy Kryszak, pierwszy amant heroiczny teatru "Ateneum" (niedawny Hamlet czy Leon w "Matce"). Ma najpierw naiwność i dobrą wolę. Potem polonijny światek osacza go i przeraża. Bezskutecznie próbuje go zrozumieć. Nie, nie boi się, jest raczej poirytowany i pełen wzgardy. Czy pyszni się i okazuje swą wyższość? Raczej nie, jest inny, innością mądrą, pozbawioną nadziei.

Ktoś napisał czy powiedział, że Marian Kociniak w roli Ministra Kosiubidzkiego za głośno krzyczy, za wiele gestykuluje, jednym słowem - przesadza. Nieprawda! Kociniak w swej spotęgowanej groteskowości jest właśnie najbardziej z Gombrowicza. Prawdziwy zmysł charakterystyczny i zacięcie komediowe ujawnia Marek Lewandowski. Zawsze należą się pochwały reżyserowi, gdy zmusza aktorów do takiego poszukiwania własnych możliwości.

Umie Pawłowski komponować sceny zbiorowe. Błyskotliwie rozegrał scenę balu, scenę w kawiarni. Tempo nie dorównuje jednak wartkości "Pornografii". Chyba głównie za sprawą adaptacji. Kilka scen trwa wyraźnie zbyt długo, powtarza się po kilkakroć to, co już zostało zagrane (dotyczy to choćby scen spotkania Ministra Kosiubidzkiego z Witoldem). Mamy też kilka pomysłów żywcem przeniesionych z przedstawienia "Pornografii", jak choćby konna kolaska, ale jest także i wiele pomysłów nowych.

Starał się dać Pawłowski swemu przedstawieniu mocne barwy, może nawet ostre tony. Nie ukrywa tego. Jest ten Gombrowicz w "Ateneum" niewątpliwie nieco lżejszy od oryginału, co nieco bardziej krzykliwy. Podoba mi się jednak ta buchbachowa atmosfera, atrakcyjność przedstawienia nie wypacza idei powieści. A że nie przekazuje jej całej? Od tego jest powieść. Adaptacja zawsze pozostanie tylko adaptacją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji