Artykuły

Szlagier nagrać każdy może

- Zawsze chciałem być wszechstronnym aktorem, więc jestem ofiarą własnego pomysłu na życie mówi DARIUSZ NIEBUDEK, aktor występujący w spektaklach, musicalach, oratoriach, serialach i filmach. Estradowiec i konferansjer. W TV Silesia gospodarz Listy Śląskich Szlagierów.

Z Dariuszem Niebudkiem rozmawia Piotr Zawadzki

Dariusz Niebudek od ponad roku jest w TV Silesia gospodarzem Listy Śląskich Szlagierów, która miała już prawie 60 wydań. Wcześniej m.in. prowadził w Telewizji Katowice teleturniej o gwarze śląskiej "Fajniste fafloki". Nie jest łatwo umówić się z nim na spotkanie. Artysta otwiera gruby kalendarz. - Bez niego nie mogę funkcjonować - uśmiecha się i pokazuje plan na kilka majowych dni. Terminarz jest napięty. W sobotę próba "Producentów" Mela Brooksa w Teatrze Rozrywki, w niedzielę występ na Dniach Górzyc i prowadzenie Śląskiej Listy Szlagierów. W poniedziałek i wtorek Chorzowski Festiwal Przedszkolaków i próby w teatrze. Środa rano próba, potem do Warszawy na zdjęcia filmowe. W czwartek z teatrem Korez gra w Mysłowicach. W piątek jest na planie "Klanu", wieczorem gra "Kwartet dla czterech aktorów". Już nie zdąży wrócić do Warszawy na premierę filmu "Noc wmuzeum II", w którym pracował przy dubbingu. Niebudek występuje w spektaklach teatralnych, musicalach, oratoriach, serialach i filmach, w reklamach telewizyjnych. Prowadzi festyny, koncerty, wybory miss, imprezy firmowe i mikołajkowe, pikniki, jubileusze, bale sylwestrowe. W1999 roku w Sosnowcu czytał Pismo Święte podczas pielgrzymki Jana Pawła II.

Piotr Zawadzki: Jest Pan chyba najbardziej zapracowanym artystą w regionie.

Dariusz Niebudek: Trudno mi się porównywać z innymi. Zawsze chciałem być wszechstronnym aktorem, więc jestem ofiarą własnego pomysłu na życie. Czasem obawiam się, że mój najlepszy czas już minął. Potem jednak znowu przychodzi jakaś ciekawa propozycja. Półtora roku temu skończyło się granie na Śląsku. Wyjechałem do Warszawy. Tam mieszkałem, chodziłem na castingi. To była ciężka robota, nie mająca nic wspólnego z blichtrem, jaki ludzie kojarzą z tym zawodem. To trwało parę miesięcy i nagle dostałem propozycję z TV Silesia, żeby prowadzić Listę Śląskich Szlagierów.

Aktor musi jeździć do Warszawy?

- Nie ma cię w Warszawie, to nie istniejesz w tym biznesie. Jak już odniesiesz sukces, to potem możesz sobie zamieszkać w Krakowie, na Mazurach, gdzie chcesz. Ale ilu jest w kraju takich aktorów?

Podczas weekendu w rożnych stacjach telewizyjnych wyświetlanych jest około 20 polskich seriali. Do tego pewnie tyle samo programów rozrywkowych. Aktor ma gdzie grać i zarabiać.

- Występują w nich głównie aktorzy z Warszawy. W następnej kolejności angażuje się aktorów z Krakowa, potem idą Łódź, Wrocław, Gdańsk. I dopiero gdy w serialach kryminalnych wszystkich już powystrzelają, ktoś sobie przypomni: "Aha, jeszcze jest Śląsk!". I to nie dlatego, że Warszawa nas nie ceni albo nie lubi. Oni tam po prostu nie wiedzą, że my istniejemy. Smutne, co? Ale tak jest naprawdę.

W 2000 roku zrezygnował Pan z etatu w Teatrze Zagłębia i zaczął karierę na własny rachunek. .

- 15 lat spędziłem na etatach w teatrach w Chorzowie i Sosnowcu. Zagrałem ponad dwadzieścia ról, z tego połowę znaczących. Ale etat jest zabójczy dla kreatywności aktora. W sobotę premiera, w niedzielę spektakl, a w poniedziałek szukanie swojego nazwiska na liście do następnego przedstawienia. W Chorzowie grałem dużo, ale zdawałem sobie sprawę, że pewnej granicy już nie przekroczę. Dyrektor nie sprowadzi specjalnie dla mnie do Teatru Rozrywki musicalu. Nie powie: "zrobimy to, bo mamy tu Niebudka". Byłem nawet gotowy zmienić zawód.

Jak Pan został gospodarzem Listy Śląskich Szlagierów?

- Wygrałem casting. Nie bez znaczenia było pewnie i to, że wcześniej miałem już kontakt z telewizją. Propozycję TV Silesia przyjąłem z radością, bo Śląsk i jego kultura od dawna mnie fascynują. Marzy mi się, aby młodzi Ślązacy nie wstydzili się swoich korzeni, aby byli z nich dumni.

Pochodzi Pan z Kielc. Gdzie Pan się nauczył tak dobrze godać?

- Jako 18-latek przyjechałem na próby do Teatru Rozrywki. To było niedługo po stanie wojennym. Wcześniej Śląsk kojarzył mi się bardzo płytko: czarne złoto, 200 proc. normy, towarzysz przecinający wstęgę, Ruch i Górnik. U nas w Kielcach, jak troje ludzi rozmawiało na ulicy, to zaraz podchodził milicjant, żeby nie robić zbiegowiska. A w Chorzowie słyszę zza okna pieśni maryjne. O co chodzi? Kolega bez większych emocji wyjaśnił mi, że to idzie pielgrzymka do Piekar. Tysiące mężczyzn modli się na głos. Bez demonstracji. Bez wykrzykiwania antysocjalistycznych haseł. Aż mi ciarki po plecach przeszły. Zacząłem uczyć się śląskiego. W zeszycie zapisywałem sobie słówka, wsłuchiwałem się w melodię języka. Żonę mam stąd, z Lędzin. Jak występuję na estradzie w śląskim repertuarze, to ludzie nie mogą uwierzyć, że jestem z Kielc. Zdarzało się, że musiałem niedowiarkom pokazywać dowód osobisty.

W środowisku aktorskim Pana udział w Liście Śląskich Szlagierów wywołał różne reakcje.

- Część kolegów mnie wyklęła. Że to obciach. Widocznie nie rozumieją mojej śląskiej pasji. Kilka lat temu wielu z nich krytykowało serial "Święta wojna". Jak dostali w nim role, to przestali. Każdy dorabia, z etatu w teatrze aktor nie wyżyje. Tam często zarabia się poniżej minimum socjalnego.

Ale większość piosenek w Liście to rzeczywiście jest obciach. I kicz.

- Śląskie szlagiery to muzyka ludowa. Na wakacjach w Grecji widziałem, jak miejscowa młodzież na zakończenie dyskoteki bawiła się przy greckiej muzyce. Wyobraża pan sobie to samo ze "Szła dzieweczka do laseczka"? Dlatego przy każdej okazji namawiam do tolerancji.

Śląskie szlagiery to jednak przeważnie podróbki niemieckich przebojów ludowych. Nie ma w nich nic oryginalnego.

- Nikt po nich nie oczekuje jakiejś gatunkowej rewolucji One mają inne zadania. To część ludowej kultury. Zresztą muzyka pop też powiela pewne schematy.

Wszystkie szlagiery się Panu podobają?

- Jedne mniej, inne bardziej. Są też takie, za którymi nie przepadam. Jako gospodarz programu nie mogę sobie pozwolić na osobiste komentarze, to telewidzowie oceniąją.W Niemczech "heimat melodie" to potężny przemysł. Obraca milionami euro. U nas to dopiero raczkuje. Ale to się zmieni. Może nie za rok, zapięć, ale za 15. Mocno w to wierzę.

"Jabadaj, jabadaj, Grecja to jest piękny kraj" - to refren szlagieru, który śpiewa Wesoły Masorz i Przyjaciele. Co to ma wspólnego ze Śląskiem?

- Grecja to piękny kraj i Ślązacy też jeżdżą tam na urlop. Tak jak Niemcy. Teraz każdy czerpie ze wszystkiego. W niemieckich piosenkach aż się roi od rytmów hawajslach i nikomu to nie przeszkadza. Ludzie mają dostęp do internetu, mogą sobie kupić keyboard i jak czują potrzebę, nagrać szlagier albo teledysk.

Jest granica obciachu, której Pan nie przekroczy?

- To raczej granica przyzwoitości. Nie chciałbym nikogo skrzywdzić. Artyści przynoszą mi swoje płyty, pokazują teledyski. Mówię im czasem, co mi się podoba, a co nie. Nie obrażają się.

Największy problem jest z samymi Ślązakami. Niekiedy wyłażą ich kompleksy. To chyba jeszcze spadek po komunie, kiedy im rozkazywano: "mów, a nie godej". Górale tego nie mają, są bardziej pewni siebie. Zdarzało się, że zaprosiłem do programu ciekawego gościa, liczyłem, że se fajnie pogodomy. Kiedy zapaliło się światełko kamery, mój rozmówca, rodowity Ślązak, od razu przechodził na gładką polszczyznę. A przecież w Ślązakach należy cenić to, że nie udają lepszych niż są.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji