Artykuły

Balladyna u Cywińskiej

KIEDY podnosi się kurtyna, obraz, który ukazuje się na niewielkiej poznańskiej scenie, od razu przenosi naszą wyobraźnię w rejony nieczęsto spotykane w polskim teatrze współczesnym. Na tle jaskrawo czerwonej (dru­giej) kurtyny i sześciu umieszczo­nych na rampie żarówek z blasza­nymi kloszami w kształcie baśnio­wych liści stoi Anioł. Jest w kol­czudze wyświechtanej od długiego błąkania się po Ziemi. Skrzydła ma jakby trochę zwichnięte. Miecz po­gięty. Całą sylwetkę przenika smu­tek. Gdy wygłasza jako motto przed­stawienia fragment "Legendy o św. Aleksym", w jego głosie poprzez męskie opanowanie przebijają nuty żalu i rozpaczy. Mówi "Za dawnych czasów dobry był świat. Można było spotkać na nim miłość, a także wiarę, sprawiedliwość, uczciwość, odwagę, wolność..." Kurtyna rozsu­wa się i na scenie widać wielką bordową kanapę. Siedząca na niej kobieta tuli do siebie dwie małe dziewczynki. Obok nich stoi męż­czyzna. "I ludzie byli szczęśliwi" - dodaje z westchnieniem Anioł. Wówczas odzywa się kobieta. "Dobre moje córki - mówi - z wami to nawet ubożyzna miła. A kto posieje dla Boga, nie straci..." I z oczyma uniesionymi do góry snuje marzenia. O tym, że może pewnego razu w ubogiej chatce po­jawi się bogaty królewicz i poprosi o rękę jednej z córek, a ona, na­turalnie po namyśle, zgodzi się... Naraz cały ten obraz rozpada się z hukiem. Walą pioruny. Słychać groźną muzykę przypominającą za­wodzenie dalekiego rogu. Rozsnuwa się prześwietlony czerwienią dym. Znika kobieta z dziewczynkami i mężczyzna. Przerażony Anioł cho­wa się gdzieś w kącie. Na scenę wkracza monumentalny Szatan, roz­gląda się po gospodarsku i wycho­dzi. W ślad za nim pojawia się Śmierć, Strach i dwa przerażające stwory z psimi głowami: Głód i Chciwość...

Tak w poznańskim Teatrze No­wym rozpoczyna się "Balladyna" Janusza Wiśniewskiego. Dziwne to przedstawienie. Zafascynowało mnie już samym swoim zamiarem, poka­zania wielości stylistycznej dramatu Słowackiego. Tej przedziwnej syn­tezy kpiny, żartu, tragedii, liryzmu i ironii. Tego marzenia o teatrze, który - jak powiada Zbigniew Raszewski - ,,byłby jednocześnie średniowiecznym misterium i poli­tycznym wiecem, tragedią, operą i baletem, a więc dawał najszer­sze możliwości ekspresji, nie krę­powany przez żadne prawa żadnego gatunku". Losy tego marzenia były dramatyczne. Dramat autora "Benio­wskiego" zdolny jest przeżyć wszy­stko. Była bowiem "Balladyna" dra­matem chłopki w epoce feudalnej (1950, Bronisław Dąbrowski), drama­tem władzy (1956, Krystyna Skuszanka), wesołą zabawą w teatr (1958, Józef Wyszomirski), kiczem w poetyce pop artu (1973, Adam Hanuszkiewicz), okrutnym średnio­wieczem skojarzonym z epoką pie­ców (1974, Mieczysław Górkiewicz i Tadeusz Kantor). Czy więc naj­lepszym sposobem na "Balladynę" jest nie tykać tego dramatu w ogó­le? Nie wiem. Poznańska "Balla­dyna" zostawia jakby cień nadziei...

W przedstawieniu Janusza Wiś­niewskiego scenografia na pierwszy rzut oka przypomina szekspirow­skie "miche malecho". Pomieszanie z poplątaniem. Z którego - zdaje się - nie wynika nic. Kiedy jed­nak przyjrzeć się uważnie tym ele­mentom średniowiecznego moralite­tu, dziewiętnastowiecznego salonu i młodopolskiego nadkabaretu, oka­zuje się, że wszystko ma tu swój sens. Kolory są nasycone i żywe. Rysunek postaci, sprzętów i rek­wizytów przypomina smukłe linie na średniowiecznych sztychach. W głębi sceny gotyckie drzwi pro­wadzą w przestrzeń, która raz jest Piekłem, raz Niebem. Zdarzenia, które następują w tej przestrzeni nabierają sensu uniwersalnego. Nad sceną zwisa szmaciane, granatowe niebo ze srebrnymi gwiazdkami, które wszystkiemu, co dzieje się w tym określonym boską hierar­chią świecie "Balladyny", przydaje sens ironiczny. Prastarym słowiań­skim Gopłem jest teatralna zapad­nia. Z dwóch orzechowo-freudowskich szaf wyzierają dręczące Bal­ladynę zmory. Wszystko razem two­rzy wizję poetycko bardzo ciekawą. Jest w niej jakaś podwójna per­spektywa jakby realnego mieszka­nia, w którym Słowacki pisał "Bal­ladynę" i w którym wyobrażone przez niego postacie dramatu zaczę­ły się materializować. Lęgnąć z szaf. Wypełzać spod podłogi. Pojawiać z sufitu. Wchodzić przez wypełnione blaskiem lub ciemnością prostokąty drzwi. Goplana, Chochlik i Skierka są tu nie zaczarowanymi duszkami, ale starcami cierpiącymi na prze­kleństwo nieśmiertelności. W zmię­tych kostiumach i siwych perukach wyglądają jak zapomniane w teat­ralnej rekwizytorni manekiny. Na­tomiast Kirkor i jego rycerze przy­pominają baśniowo - hollywoodzkie dziecinne marzenia o rycerzach za­kutych w zbroje, z mieczami, cho­rągwiami i płaszczami wzniecający­mi tumany kurzu. Pustelnik jest starcem zaplątanym w wielki pokutniczy wór, a Fon Kostryn ponurą syntezą mechanicznego robota i za­kutego od stóp do głów w mosięż­ną zbroję rycerza.

W tej na pół barokowej, na pół surrealistycznej scenerii, pełnej wy­naturzonych ludzi, cierpiących du­chów i groteskowych zjaw, toczy się przypowieść o podobnej do Ma­donny dziewczynie "ze złym ser­cem", której przyszło wybierać mię­dzy Dobrem i Złem. Wybrała Zło, bo w świecie pozornych i relatyw­nych wartości Zło niesie szansę speł­nienia się przynajmniej w życiu. Jej wybór najpierw był instynktow­ny. Po prostu nie mogła dłużej wytrzymać z cwaną po mieszczańsku matką, rozerotyzowaną siostrą i przygłupim kochankiem, wiejskim donżuanem Grabcem. Groteskowy Kirkor stanowił dla niej szansę i aby szansa ta nie umknęła, gotowa była uczynić wszystko. Nawet zabić siostrę... Reszta okazała się konsekwencją pierwszej zbrodni. Raz popełnione Zło zaczęło się roz­mnażać.

W finale przed moralitetowym sądem: Śmiercią, Czasem i Spra­wiedliwością - Balladyna wyznaje swoje zbrodnie, wydaje na siebie wyrok i nie czeka na boski pio­run. Kładzie się na ziemi i umiera jak mały zrezygnowany człowieczek, który chciał coś w życiu osiągnąć, ale któremu najzwyczajniej w świe­cie nie wyszło. Po jej śmierci, kie­dy wszyscy oddychają z ulgą i wszystko zdaje się wracać do nor­my, na pustej scenie pojawia się samotny Szatan. Do niego bowiem należą ostatnie słowa w tym przed­stawieniu. Mówi coś, co w kon­tekście losu Balladyny brzmi mocno dwuznacznie i ironicznie:

"Niechaj wie człowiek, że mu

Bóg pożyczył

Życia na krótko, niechaj odda

w czynach,

Co winien Bogu..."

Mocnym atutem tej "Balladyny" jest aktorstwo zespołu Teatru No­wego. Aktorzy poznańscy wychowa­ni w klimacie realizmu poetyckiego spektakli Izabelli Cywińskiej i Ja­nusza Nyczaka, w spektaklu Janu­sza Wiśniewskiego znakomicie sobie radzą z psychologicznymi sierotami i plastyczną kondensacją gestów czy zachowań. Na przykład Rajmund Jakubowicz jako osłonięty przez ca­ły czas zbroją i przyłbicą Fon Ko­stryn, samą modulacją głosu i spo­tęgowaną przez kostium plastyką ruchu, w planie myślowym o bo­haterze Słowackiego mówi więcej, niż paru widzianych przeze mnie Fon Kostrynów razem wziętych. Wiersz Słowackiego przez aktorów poznańskich nie jest recytowany, klepany czy skandowany. Mówiony jest ze świetną dykcją, z ogrom­nym ładunkiem rytmu i wyczuciem całego dowcipu, który - jak się okazuje - w języku "Balladyny" istnieje. W przedstawieniu tym nie ma pojedynczych kreacji (kreacją jest gra zespołu), jest za to trochę bardzo dobrych ról. Na uwagę za­sługuje przede wszystkim aktorstwo pań: Sławy Kwaśniewskiej (wspa­niała Matka), Bronisławy Frejtażanki (doskonała Goplana), Elżbiety Jarosik (cudowna Alina) oraz przede wszystkim Marii Robaszkiewicz, która jako Balladyna bardzo ładnie i z ogromną wiarygodnością psycho­logiczną pokazuje narastający dra­mat bohaterki Słowackiego. Z pa­nów wyróżniłbym Michała Grudzińskiego (znakomity Grabiec). Wojcie­cha Standełłę (świetny Chochlik) i Wiesława Komasę (bardzo dobry Strach), a także Janusza Michałow­skiego w niewielkiej, ale wyrazi­stej roli Śmierci. Aktorstwo w "Bal­ladynie" wspierają pełne dowcipu, inwencji plastycznej i wyczucia ko­loru, kostiumy Ireny Biegańskiej, zaś całość - dyskretna, ale jed­nocześnie bardzo precyzyjna i po­ruszająca muzyka Jerzego Satanow­skiego.

Nie jest ten spektakl oczywiście wolny od wad i błędów. Pod koniec pierwszej części spada trochę tempo i ze sceny wieje nudą. Rozwiązanie inscenizacyjne kilku scen zupełnie nie ma tej rangi artystycznej, co najlepsze momenty w spektaklu. Zabrakło, moim zdaniem, tego za­bawnego, państwowotwórczego mo­nologu Grabca o sprawowaniu wła­dzy. Myślę, że Michał Grudziński znakomicie by ten monolog powie­dział, a także, iż wniósłby on do spektaklu kawałek kabaretu polity­cznego oraz pewien tragizm do po­staci samego Grabca: ten wiejski donżuan, który zostaje na moment królem i kończy w spektaklu jako wrzucony do teatralnej zapadni śmieć, zyskałby wymiar szekspirow­ski.

Mimo tych wad (jest ich pewnie jeszcze trochę) "Balladyna" Janu­sza Wiśniewskiego na tle poczynań w polskim teatrze współczesnym re­żyserów najmłodszego pokolenia, jest zjawiskiem oryginalnym, świe­żym i uroczym. O czym miło mi donieść.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji