Artykuły

Wieczornica babińska

Po przedstawieniu jeden z wychodzących widzów rzucił uwagę: "Anka Dymna robi to samo w Słowackim, tylko lepiej" - o spektaklu "Rzeczpospolita babińska" w reż. Stanisława Radwana w Starym Teatrze w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Truizmem jest twierdzić, że krakowski Stary Teatr ma znakomitych aktorów, którzy z niejednego karkołomnego zadania obronną ręką wychodzili. Że świeża krew w teatrze obsadzana jest często w rolach "młodych gniewnych" stających w poprzek ustalonego porządku. Że ksiądz Baka, kapłan i poeta, w swoich rymach niepokornie przeciwstawiał się słabościom swoich czasów, które i naszej epoce są znane. Z kolei wielką niewiadomą jest powód, dla którego powstała "Rzeczpospolita babińska", skupiająca w sobie wszystkie te truizmy. Jeszcze większym pytaniem: jak wyglądała Stanisława Radwana praca reżyserska nad przedstawieniem, skoro nie widać jej efektów?

Najnowsza produkcja Starego Teatru swym premierowym kształtem przypomina raczej wieczornicę poetycką czy popularny w szkołach tzw. "montaż słowno-muzyczny". Zasiadający za stołem aktorzy średniego pokolenia (Iwona Bielska, Dorota Segda, Jacek Romanowski, Bogdan Brzyski i Zbigniew Kosowski) mają przed sobą egzemplarze scenariusza spektaklu i z niego czytają teksty składające się na antologię poświęconą rzeczpospolitej babińskiej. Czasem decydują się na szkicowo zarysowane role, niekiedy ogrywają jakiś okruch postaci, częściej - nadają wypowiadanym przez siebie tekstom jeden zdecydowany rys (rubaszny, błazeński itp.). To konfraternia babińska opowiadająca sobie dowcipy za stołem - najwyraźniej o to skojarzenie szło reżyserowi. Zdecydował się jednak pokazać je jak najbardziej wprost - jako siedzącą za stołem grupę znajomków, opowiadających sobie dowcipy (z rozłożonych na blacie kartek!). Nic jednak z tego nie wynika. Aktorzy dzielnie bronią siebie i widzów przed nudą: Segda jest na przemian niewinną dziewicą i zdradzająca żoną; Romanowski z przepięknym wdziękiem niczego nie rozumie; Bielska, wcielona w podstarzałą żonkę, "namawia się" z młodym krakusem; Kosowski i Brzyski, choć mniej charakterystyczni, uzupełniają tę galerię osobliwości o kolejne typy. Nuda jednak nieuniknienie rozpościera się nad spektaklem.

Kulminacją zmęczenia widzów (co dało się wysłyszeć na widowni w postaci złośliwych komentarzy, poszeptywań i częstych zmian pozycji w krzesłach) był monolog Bielskiej - gigantyczna linia kolejnych synów i córek, słownie oddana chronologia pochodzenia wpisana w fikcyjne drzewo genealogiczne, w której widz bardzo prędko się gubi, reaguje zaś tylko na nazwiska wypunktowane przez aktorkę (np. Kos, Romanowski) lub znane sobie. Iwona Bielska heroicznie i z ofiarnym zaangażowaniem usiłuje skupiać na swoim monologu uwagę widzów, jednak materia stawia tak wielki opór, że zadanie to staje się niewykonalne - może również dlatego, że scenę umieszczono pod koniec przedstawienia.

Przeciwstawieniem dla aktorów zasiadających za stołem ma być chyba grupa luzackiej młodzieży, barwnych i modnych trendsetterów bliżej nieokreślonej subkultury. Dwaj mężczyźni (Wiktor Loga-Skarczewski i Krzysztof Wieszczek) oraz dwie kobiety (Anna Stela i Anna Gorajska) niekiedy przyjmują funkcję nonszalanckich lokai, których trudno posądzić o dobre maniery, najtrwalej jednak zapisują się w pamięci jako czwórka raperów wykonujących teksty księdza Baki. Krótkie frazy faktycznie brzmią jak muzyka rap (tu ukłon w stronę Radwana - kompozytora), niekiedy są wręcz nie do odróżnienia od konkretnych, współczesnych utworów. Wrażenie to potęgują wykonawcy, świetnie naśladujący gestykę i zachowania muzyków tego nurtu, przy czym mężczyźni zdecydowanie mocniej skupiają uwagę widza, niż (ledwie widoczne zza pulpitów) kobiety. Wytrych współczesnej muzyki rozrywkowej (i zaangażowanej, o czym warto pamiętać) nie dość jednak, że szybko się zużywa, to jeszcze nie zawsze sprawdza. Soliści niekiedy są zmuszani do tak karkołomnych zadań dykcyjnych, że - choć dykcja akurat nie jest ich słabą stroną - nie sposób zrozumieć wyśpiewywanych ze sceny słów.

Po przedstawieniu jeden z wychodzących widzów rzucił uwagę: "Anka Dymna robi to samo w Słowackim, tylko lepiej". Rzeczywiście, nie z dopracowanym przedstawieniem mieliśmy do czynienia, a z próbką prezentacji prozy i poezji "z epoki", w jakiś sposób podobnej do niedzielnych Salonów Poezji Anny Dymnej, popularnego cyklu w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Nie pomogła widowisku grana na żywo muzyka, pola do popisu nie dostali aktorzy, a reżyser, czujnie obserwujący scenę zza keyboardu z boku sceny, włożył w spektakl jedynie absolutnie minimalną wymaganą pracę - tyle tylko, żeby móc się faktycznie nazwać reżyserem. Zmarnowany pomysł na potencjalnie bardzo śmieszny spektakl to fałszywy akord w repertuarze sarmackich re_wizji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji