Z trzeciego planu - na pierwszy
"Przed południem, przed zmierzchem" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Anna Królica w portalu nowytaniec.pl.
Na początku marca odbyła się premiera spektaklu Piotra Cieplaka "Przed południem, przed zmierzchem" w łódzkim Teatrze Nowym, a parę dni później - premiera Happy w Starym Browarze w Poznaniu. Obu wydarzeniom towarzyszyło wielkie oczekiwanie i napięcie. Diagnozy były dwie - dla dobra rozwoju tańca, trzeba "wpuścić" go do teatrów repertuarowych, przenieść z przestrzeni domokulturowo-podziemnej do teatrów instytucjonalnych, dając polskiemu widzowi szansę na stały kontakt z tą formą sztuki, jej oswajanie i poznawanie. Teatr Nowy w Łodzi miał jako pierwszy przełamać obecny stan rzeczy. Znaczący gest Zbigniewa Brzozy, dyrektora Teatru Nowego, który zaprosił do współpracy Izabelę Chlewińską, Leszka Bzdyla, Katarzynę Chmielewską, został przyjęty przez środowisko taneczne z entuzjazmem, tym bardziej że repertuar teatru szybko dopełniły realizacje taneczne i teatralno-taneczno ("Ophelia is not dea" w choreografii I. Chlewińskiej, "Przed zmierzchem, przed zmrokiem", a także prezentacje wcześniejszy projektów teatru Dada von Bzdülöw ). Zmiany nie mogły nie wzbudzić wielkich nadziei, nie przywołać przykładów współpracy Sashy Waltz z Thomasem Ostermeierem pod wspólnym dachem berlińskiego Schaubühne, czy Meg Stuart z Frankiem Castorfem w Volksbühne - popuściliśmy więc wodze fantazji, zaczęły się marzenia o przełomowych spektaklach i niezapomnianych kreacjach. Z podobnymi oczekiwaniami przyszło zmierzyć się poznańskiej produkcji "Happy", za przygotowanie której odpowiedzialny był nie kto inny, jak słynny Nigel Charnock z brytyjskiego DV8 Physical Theatre. Rzeczywistość taneczna w obu przypadkach nie sprostała oczekiwaniom, ale do rzeczy
Spektakl Cieplaka na pewno nie przełamuje żadnych konwencji, ani nie odkrywa niczego nowego, nie przełamuje żadnych tabu, "Przed południem, przed zmierzchem" jest dość zwyczajnym przedstawieniem. I w tym tkwi szkopuł - nie można zarzucić tancerzom niskiego poziomu technicznego - bo tańczą świetnie. Szczególnie wzrok przykuwa liryczna kreacja Katarzyny Chmielewskiej. Zresztą już sam fakt współpracy przy jednej produkcji Katarzyny Chmielewskiej, Leszka Bzdyla, Jacka Owczarka, Izabeli Chlewińskiej i Krzysztofa Skolimowskiego nie pozwalał mieć obaw co do poziomu wykonania. Są to artyści o ustalonej renomie, doceniani i posiadający własną publiczność. Na scenie mamy jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy można mówić o zespole składających się z samych osobowości, z samych solistów, po części nadbudowują oni kreacje sceniczne bardziej niż w innych przypadkach na swojej prywatności: Bzdyl jest nonszalanckim wycofanym outsiderem w kapeluszu, Chlewińska - atrakcyjną, ostentacyjnie emanującą seksapilem młodą kobietą, co świetnie jest skontrastowane z drugą kobiecą kreacją w tym spektaklu - Chmielewską, która zupełnie inaczej prowadzi swoją rolę, jest trochę znudzoną kobietą z wyższych sfer, wyrafinowanie uwodzicielską i zdystansowaną. Jak Chlewińska - jest gorąca, tak ona - chłodna. Jest też Owczarek - spokojny, stateczny mąż, no i Skolimowski - najmniej dookreślony. Mamy więc pięciu lokatorów jednego mieszkania. Poza kreowaniem fikcyjnych postaci, nie ma tu jednak zbyt wiele do "odgrywania", jest natomiast tańczenie, bez przerwy, bez żadnych pauz. Ale nie technika i "czysty" taniec miały być przedmiotem zachwytów widowni, bo dlaczego w takim razie zabudowywano by całą przestrzeń na modłę teatralną, ograniczając swobodę ruchu i jednak zamazując czystość rysunków, linii ciała. Tańczący artyści poruszają się w gęstwinie konstrukcji, zaznaczającej kontury pokojów, pomiędzy drzwiami, kwiatem w doniczce, sedesem w łazience czy kompletem wypoczynkowym. Ten nadmiar przedmiotów zaburza estetyczny wymiar ekspozycji ciała w przestrzeni. Takie rozplanowanie sceny przypisane jest raczej teatrowi dramatycznemu, ale przecież "Przed zmierzchem, przed zmrokiem" miało być nowatorskim połączeniem doświadczeń reżysera i choreografa, przedstawicieli dwóch światów scenicznych, dialogujących ze sobą w europejskim teatrze.
Reżyser miał pracować razem z choreografem i tancerzami przy spektaklu typowo tanecznym, w którym komunikacja zachodzi na poziomie działań, a nie słów. Faktycznie, nieczęsto zdarza się w naszej rzeczywistości takie zjawisko, ale w tym przypadku jest to chybiona próba, więc lepiej ten aspekt przemilczeć. Obecność reżysera teatralnego nie wnosi nowych wartości do "Przed zmierzchem, przed zmrokiem", a zabiera lekkość, wyczucie żartu, parodii - choreografii Bzdyla, z których to elementów "Dada" słynie. Współpraca tandemu Cieplak/Bzdyl zakończyła się po prostu dobrze skrojonym przedstawieniem . Efekt to nie najgorszy, bo i takich produkcji nie ma zbyt wiele. Pomysł zderzenia doświadczeń oraz możliwości artystów teatru dramatycznego i tańca powraca w polskim środowisku nie pierwszy raz. Bez dłuższego zastanawiania przychodzi mi do głowy tylko jedna polska próba współpracy reżysera z choreografami zakończona sukcesem - spektakl "Flow". Warto go przywołać, bo część osób zaangażowanych w "Przed południem, przed zmierzchem" przyczyniła się również do sukcesu "Flow". Twórcami choreografii byli Witold Jurewicz i Jacek Owczarek, reżyserią zajął się Norbert Rakowski, tańczyli: Krzysztof Skolimowski, Tomasz Wesołowski, Tomasz Graczyk, Paweł Skalski. Tamtej siły oddziaływania środków teatralnych połączonych z ruchem, dramatem zabrakło tym razem, może przyczyną była nijakość tematu "Przed południem, przed zmierzchem". We Flow za materiał fabularny posłużyła sztuka Samuela Becketta "Czekając na Godota", ale była to raczej wariacja na jej temat niż po prostu adaptacja. Niesamowita - symboliczna, a zarazem minimalistyczna - scenografia Wojciecha Stefaniaka z poprzecinaną, jałową ziemią, samotnym drzewem, świetnie odzwierciedlała stany wewnętrznego niepokoju i inercji postaci, w których wcale nie należało szukać Estragona, Vladimira czy Chłopca. Tancerze istnieli jako postać zbiorowa, w pewnym sensie jako wypadkowa Beckettowskiego bohatera. Rakowski wykorzystał napięcie wynikające z oczekiwania na coś ważnego, a więcej treści bez posługiwania się słowami i tak by się nie dało oddać. Decyzja zatem trafna. Takich świadomych strategii i wyczucia materii tańca zabrakło Cieplakowi, zresztą niestety nie po raz pierwszy. Podobnie dzieje się w "Król umiera, czyli ceremonie" wystawianym w Starym Teatrze w Krakowie, gdzie dla odmiany współpracuje on z Jackiem Gęburą i tancerzami z wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol. Reżyser nie potrafi jednak wykorzystać umiejętności i obecności zespołu, spychając ich do roli poruszających się obiektów w statycznych blejtramach, a jak diagnozuje Joanna Targoń w popremierowej recenzji spektaklu - "tancerze podporządkowali się aktorom właściwym, wiedząc, gdzie ich miejsce: na drugim, a nawet trzecim planie."* Po co więc Cieplakowi w krakowskim spektaklu tancerze ? Zdaje się, że i sam reżyser tego nie wie. Zabija specyfikę warsztatu tancerza, minimalizuje ruch do roli mało znaczącego, choć efektownego tła, przez co spektakl rozpada się na dwie części, dwa światy - taniec niczym się tu nie tłumaczy, przyprawiony jest niczym proteza, zapełniająca puste miejsce.
Co dzieje się w "Przed południem, przed zmierzchem", w którym tancerzy przesunięci zostają do pierwszej linii, na pierwszy plan? Gdy to oni stają się owymi aktorami właściwymi, w przeciwieństwie do aktorów niewłaściwych (czytaj: tancerzy)? W sumie - zmienia się niewiele. Nadal eksponują przede wszystkim swoją techné, ale w znacznie bardziej zabudowanej scenie. W Król umiera, czyli ceremonie - artyści mieli do odtańczenia fragmenty abstrakcyjne, ich obecność miała wywołać określoną atmosferę. "Przed południem, przed zmierzchem" nie jest żadną miarą abstrakcyjną choreografią, odwołuje się do rzeczywistości codziennej, ruch ułożony jest tak, by odzwierciedlał prawdę codzienności, przypomina scenki rodzajowe, w których przeniesione zostały sytuacje z życia, czyli dokładnie tak, jak chciała najpierw Pina Bausch w swoim Tanztheater Wuppertal. Kiedy na przykład w "Café Müller" mamy zamkniętą przestrzeń kawiarni, z gęsto ustawionymi stolikami i krzesłami, bez pozostawienia miejsca na ekspresję fizyczną. Artyści celowo wpadają w nie, taranują, uderzają się - a lunatyzm ich działań jest zarazem określeniem ich kondycji. Jest istotnym tropem interpretacyjnym, który pozwoli na bardziej metaforyczne odczytanie całości. Gdyby to Cieplak reżyserował "Café Müller" powstałaby historia o tym, że ludzie czasem spotykają się i rozmawiają w kawiarni, jedni są agresywni i nerwowi, a inni zapracowani lub nudni. Jedni chcą się kochać, a inni wolą przez telefon pleść bzdury. Poetyka spektaklu Cieplaka jest do bólu realistyczna i wydaje się, że przez to nie pozwala na wytworzenie żadnych nadbudowanych nad sobą znaczeń. Przedstawienie staje się przez to historią o ludziach zamkniętych w jednej przestrzeni mieszkania, wchodzących ze sobą w różne interakcje. Ze spektaklu nie wynika jednak nic więcej. Czy przeżywają oni jakieś przemiany, czy te wzajemne relacje ich poruszają, determinują, drażnią, cieszą - powstaje obrazek bez głębi, zatrzymane kadry - stopklatki. Brakuje chociażby warstwy psychologicznej, która pozwoliłaby połączyć w nową całość ruchy, działania, czynności - inaczej zostaje tylko pusta ekwilibrystyka w zagraconym pomieszczeniu. I sympatia widzów dla artystów.
Działania postaci rozciągają się w czasie, jak w tytule - przez cały dzień, od przedpołudnia do zmierzchu - cykliczna codzienność. Pojawia się odczucie ciągłości i niezmienności wszystkich działań. Odgrywane zdarzenia mają jednak zmienny rytm; często potoczny, niekiedy jednak czas diametralnie przyspiesza, pędzi, co w zabudowanej przestrzeni staje się tym bardziej niebezpieczne i zarazem imponujące - wykonawcy radzą sobie bezbłędnie, wpadając zawsze w odpowiednie przejście, znikając idealnie sekundę przed trzaśnięciem drzwi lub pojawiając się tuż przed otwarciem kolejnych. Z czasem odmierzanym w przyspieszonym tempie, przede wszystkim kojarzy się kreacja Izabeli Chlewińskej, młodej, atrakcyjnej dziewczyny, nerwowo zmieniającej swoją garderobę, podkreślającą jej kobiece atrybuty - aż do pozostania w opiętym bikini. Chwilami jej sposób poruszania jest na tyle jest odrealniony i wyobcowany z codziennego zachowania, że staje się ona na poły fantastyczna, na poły realna. Jej twarz, ciało, ubranie przedstawione w sposób realistyczny, ale ruch jest za szybki, za nerwowy, zbyt automatyczny, by identyfikować go z ludzkim, zaś dodatkowe ogarniające całe ciało nienaturalnie dygotanie przypomina znaną choreografię, przywoływanej już przeze mnie, niemieckiej artystki Sashy Waltz, o znamiennym w tym kontekście tytule - "Aleja kosmonautów". Analogii do "Alei kosmonautów" można by znaleźć więcej. Umiejscowienie akcji zdaje się dokładnie takie same. W niemieckiej wersji mamy blokowisko we wschodniej części Berlina, w polskiej - jak podają autorzy w materiałach prasowych -mieszkania kilku lokatorów z jednego budynku w latach sześćdziesiątych. Każda z postaci ma chwilkę, by poprzez codzienny rytuał zachowań przedstawić, kim jest. Wisząca cały dzień na telefonie Chmielewska w szlafroku - znudzona "żona" domowa? Na kanapie pan w garniturze z walizką. Tak, to jej mąż. Stereotypowa mieszczańska para.
Tak, jak kiedyś krytyka teatralnego Łukasza Drewniaka, rozczarowała Aleja kosmonautów Sashy Waltz prezentowana podczas festiwalu Kontakt, tak mnie teraz - spektakl "Przed południem, przed zmierzchem". Mogę powtórzyć listę zarzutów Drewniaka**, uzupełniając je o wtórność polskiej produkcji. A zatem: Waltz prezentuje niemieckich "strasznych mieszczan" (podobnie jak Cieplak - polskich),wykonujących dziwne popisy z przedmiotami użytku codziennego - prasowanie, oglądanie telewizji wszystko staje się świetnym pretekstem, aby przejść do tańczenia. Codzienne zachowanie zostaje zamienione na figury taneczne, skomplikowane i doskonałe w swojej formie, co jednak po dłuższym czasie może nużyć. Waltz jednak dotyka ważkich tematów, jak przemoc w rodzinie, poddaje rewizji relacje pomiędzy mieszkańcami, nie poprzestając, jak mylnie moim zdaniem pisze Drewniak, na "dynamice codziennych obrządków" - na czym pozostał niestety duet Cieplaka i Bzdyla. Inne przesunięcie na jakie decyduje się niemiecka choreografka, a polski reżyser - nie, to dwuznaczny tytuł, który odrealnia codzienne, potoczne działania. W mieszkaniu, usytuowanym w Alei kosmonautów wszystkich niegodne, uwłaczające i okrutne zachowania zostają wpisane w ramę pewnej "dziwności". Lokatorzy niemieckiego mieszkania nie są bynajmniej zwykłymi ludźmi. Tytuł może również zawierać diagnozę społeczeństwa, w każdym razie poszerza obszar interpretacji. Kategorię dziwności wykorzystuje również tandem Cieplak/Bzdyl, szczególnie w przypadku działań Izabeli Chlewińskiej i Krzysztofa Skolimowskiego - stąd skojarzenie i porównanie ze starszą o jedenaście lat produkcją Sashy Waltz.
Natomiast niezaprzeczalnym atutem przedstawienia jest muzyka grana na żywo przez duet SzaZa - multiinstrumentalistów Pawła Szamburskiego i Patryka Zakrockiego. Mocna, wciągająca i dominująca nad błahością odtańczonego świata przedstawionego. W pamięci pozostaje również świetne solo Kasi Chmielewskiej, od której ruchu uroku i precyzji trudno oderwać oczy. Interesująco wypada również "kosmiczny" duet Chlewińskiej ze Skolimowskim, nie pozbawiony lekkości i dowcipu, imitujący ich intymne stosunki - tak wygranych scen w całym spektaklu bardzo brakuje.
Rozgoszczenie się teatru tańca w Teatrze Nowym nadal można odczytywać w kontekście wielkiej szansy dla polskiego tańca, właśnie w Łodzi spektakle taneczne będzie można oglądać cyklicznie, a nie tylko od święta. "Przed południem, przed zmierzchem" miejmy nadzieję rozpoczyna ten nowy cykl. Pozostaje więc nadal czekać . i z tą myślą przeglądać repertuar Teatru Nowego.