Artykuły

Sześć kogutów

"Opera za trzy grosze" w reż. Rudolfa Zioło w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Pierwszy "kogut" przybywa już w prologu. Tadeusz Zięba jako Śpiewak podwórzowy, z patyczkiem w drżącej garści i marsem na bladej twarzy, pieje song o Mackie Majchrze, song otwierający "Operę za trzy grosze" Bertolta Brechta. Później okaże się, że "kogut" w gardle Zięby nie był ostatnim "kogutem" wieczoru. Ba, okaże się, że był on "kogutem" najmniej uciążliwym. Albowiem w wyreżyserowanym przez Rudolfa Ziołę przedstawieniu poetyka śpiewaczego "kukuryku" wzmaga się z każdą pieśnią.

"Kukuryku" i kamienne songi Brechta? "Kukuryku" i nieusuwalny geniusz jarmarcznej muzyki Kurta Weilla? "Kukuryku" i teatr epicki? Słynny Brechta "efekt scenicznej obcości", dziergany za pomocą nieprawdopodobnie rżnących uszy porannych zawodzeń kogucich? Niestety - tak. A nawet jeszcze smutniej. Smutniej, gdyż rzecz nie w tym, że aktorzy Teatru J. Słowackiego śpiewają kiepsko, bo nieczysto. I nie w potwornym lęku przed nutami, w bojaźni, co się w bladości lic i drżącym patyczku przejawia. Można bowiem fałszować. Jeśli zaś o dzieło Weilla chodzi - wręcz należy się go lękać. Jednak co innego fałsz i bojaźń, a co innego strzeliste piszczenie kogucie, które song każdy wciska w dno niezamierzonej, potwornie smutnej śmieszności a` la Kopydłów o zmierzchu.

Krążę wokół songów Weilla, piszę o upadłym śpiewaniu, bo nie ma Brechta bez Weilla, zwłaszcza "Opery za trzy grosze" nie ma. Bez tych trzyminutowych arcydzieł, które są doskonałą fuzją kamiennych fraz i fenomenalnych nut jarmarcznych, "Opera za trzy grosze" obroniłaby się co najwyżej w jakimś marksistowskim przedszkolu. Ot, kolejny dramaturgiczny plakacik o złym świecie brudnego pieniądza, który to świat człowiek nie tylko powinien, ale i może zmienić szlachetnie lewackim działaniem swoim. Po czym będzie żył w ogólnospołecznej szczęśliwości. Słowem - poczytaj mi, towarzyszko mamo!

Krążę wokół songów Weilla, bo owszem, ludzkość spierała się, spiera i spierać będzie o społeczno-artystyczne koncepty Brechta. Będą dysputy o prawdziwej wartości teatru epickiego, o graniu nie swymi wnętrznościami, lecz swym zdystansowanym mózgiem, o widzu nakłanianym do myślenia, a nie do wczuwania się... I tak dalej. Zawsze znajdą się czciciele Brechta, tak jak zawsze znajdą się ci, którzy w ślady Ionesco pójdą i na dźwięk słowa Brecht - pogardliwie ramionami wzruszać będą. Jedno wszakże pewne jest. W 1960 roku Roland Barthes pytał retorycznie: "Czyż trzeba być fanatykiem Brechta, aby przyznać, że ten teatr pali?". Otóż - nie trzeba. Ten teatr przypieka - właśnie songami. I tylko nimi.

To songi uwznioślają plakatowość wątlutkiej opowieści w "Operze za trzy grosze". Songi przenoszą ten marksistowski papierek - wprost na szczyt wielkiego, jarmarcznego teatru świata. Tanią agitkę zmieniają w przypowieść godną moralitetów. Gdy Giorgio Strehler ongiś zapragnął pokazać sedno teatru Brechta - z Milvą wystawił właśnie songi. Bo to one - przypalają naprawdę boleśnie. A u Zioły? Pytaniem odpowiem: czy spanikowane, piszczące "kukuryku" może przypiec? A jeżeli tak, to kogo, albo co? Mysz? Czy tylko pchłę w sierści myszy?

Zwyczajnie dziwię się Ziole. Dziwię się i smucę. Piszczy Zięba, "kogucik" dokazuje w gardle Krzysztofa Jędryska (Jonatan Peachum), samobójczo jodłuje Dorota Godzic (Celia Peachum), Tomasz Wysocki (Mackie Majcher) osiąga szczyty pisku ponurego i basowego, zaś śpiew Błażeja Wójcika (Tiger Brown) jest na poziomie jego fryzury - czyli późny Chopin, lekko przyprószony popiołem. I każdy z nich się modli, by mordęga tych jemu przeznaczonych 3 minut minęła jak najszybciej. I jakby tego było mało, wchodzi Iwona Buła (Polly Peachum) - i przebija wszystkich! Doprawdy, wobec śpiewu Buły kompletnie bezradny jestem. Po Bule mogę tylko radzić, by tytuł zmienić. Niechaj brzmi on: "Opera za jednego kastrata".

Zapewniam, to nie jest dowcip, to jest mój smutek. I tym potężniej dziwię się Ziole, że przecież miał na scenie przykład czegoś zupełnie odwrotnego. Oto Dominika Bednarczyk jako Jenny-Knajpiarka śpiewa "Song o Salomonie" - i wreszcie dzieje się to, co się od początku winno dziać. Czujesz swąd swej przypiekanej skóry. Tak jak i przykładem aktorstwa wreszcie jakiegoś, a nie mętnie piszczącego, jest wirtuozersko przez Grzegorza Mielczarka pokazana wsza ludzka, która od środka rozsadza niejakiego Filcha. Jeśli możliwa była taka Jenny i możliwy był taki Filch, to dlaczego poza nimi możliwa była tylko czterogodzinna martwota scenografii, kostiumów, reżyserskich numerasów i aktorstwa tak dalece "marksistowskiego", że każdy niepowtarzalną swą twarz stracił na rzecz uniformizacji totalnej i bez żadnego znaczenia? No, dlaczego?

Jak powiadam - nie ma we mnie śmiechu. Jest we mnie smutek i jest mały ból. Bo jeśli chwilę temu ten sam zespół, na tej samej scenie, dał nam piękno "Idioty" i mądrość "Czarodziejskiej góry", dziś zaś daje koguci pisk na dnie niezamierzonej śmieszności - to fakt ten musi trochę zasmucać. Tak jak trochę boli i żenuje, że na tle całości rolą wręcz wybitną jest Lucy Brown w wykonaniu Barbary Kurzaj. Kurzaj gra... Jacka Lemmona, co w filmie "Pół żartem, pół serio" udaje babę. Cóż począć - w Brechcie Zioły to wystarcza, by przejść do historii polskiego aktorstwa.

Zdjęcie z próby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji