Artykuły

Wśród uznanych wielkości

MIĘDZYNARODOWY Dzień Teatru - obchodzony co roku 27 marca - święciliśmy aktualnie pod hasłem "Teatr a telewizja". W tydzień potem, 4 kwietnia odbyła się w II programie telewizyjna premiera sztuki Samuela Becketta "Czekając na Godota''. Sztuka ta, przed 10 laty uznana za czołową pozycję teatralnej awangardy, przestała nas dziś szokować odmiennością formy i wstrząsać błędnie prowadzonym, przejmującym dialogiem dwóch zagubionych bohaterów, którzy chcą wierzyć w to, że ich los może się jeszcze odmienić, a ich marna egzystencja ma jednak głębszy sens.

Teatr Telewizji postanowił zapoznawać szeroką publiczność z tymi pozycjami teatralnymi, które odegrały w historii sceny znaczną rolę i dlatego sięgnął m. in. po "Godota", powierzając go Maciejowi Prusowi, młodemu reżyserowi z tzw. terenu. Spektakl wypadł bardzo interesująco (w maju zobaczymy go w programie I), ale najciekawszy w tym wydarzeniu jest fakt, że ten gotowy spektakl telewizyjny postanowił żywy teatr dramatyczny - w tym wypadku warszawski teatr "Ateneum" - przenieść na swoją scenę w identycznym kształcie artystycznym.

Jest to zatem nowy przykład współpracy tzw. żywego planu z teatrem telewizyjnym, bodaj że dotąd bez precedensu. Spektakl zagrany jest koncertowo, w rolach głównych występują gościnnie Wiesław Michnikowski (Teatr Polski) i Zbigniew Zapasiewicz (Teatr Dramatyczny), w pozostałych dotrzymują im kroku aktorzy z "Ateneum": Roman Wilhelmi, Marian Kociniak i Andrzej Seweryn. Umiejętnie prowadzony dialog wciąga widownię, znakomicie reagującą na specyficzną stylistykę tej nie najłatwiejszą przecież w odbiorze pozycji.

Po obejrzeniu spektaklu telewizyjnego szczególne wrażenie robi w teatrze, scenografia Zofii Wierchowicz, utrzymana wyłącznie w czarno-białej, czyli po prostu szarej tonacji. Oczywiście kojarzy się to z obrazem telewizyjnym, z tym, że normalnie dekoracje i kostiumy do programów telewizyjnych przygotowywane są naturalnie w kolorze. Do braku barw na ekranie przyzwyczaił nas film i wskutek tego telewizyjna szarość zbytnio nie razi. Z kolei teatr żywy w czarno-białym wydaniu robi ogromne wrażenie i od razu wprowadza w niesamowitość Beckettowskiej atmosfery.

TAK się złożyło, że i druga, równolegle na tej scenie grana premiera kojarzy mi się z naszym teatrem telewizyjnym. Myślę o "Biesach" Dostojewskiego w scenicznej adaptacji Camusa. Jest to typowa "Scena prozy', przypominająca takie spektakle telewizyjne, jak "Późna miłość szalejem kwitnie", na podstawie "Cichego Donu", czy "Bogumił i Barbara" wg "Nocy i dni" Dąbrowskiej. A więc i tu i tam sceny ilustrujące bieg wydarzeń przeplatają się z partiami narratora, który nie tylko dba o ciągłość akcji, ale stara się ją również komentować. Postać narratora gra w teatrze "Ateneum" z dużym spokojem i kulturą Ignacy Machowski.

Niestety, jak to zwykle u Dostojewskiego bywa, myśl w "Biesach" jest nieźle zagmatwana, sytuacje spiętrzone i mimo postaci narratora nie wszystko wydaje się jasne. A przecież nie możemy zakładać, że każdy, kto przychodzi do teatru, zna powieść Dostojewskiego. Wolałabym zatem rezygnację z pewnych wątków tematycznych na rzecz jaśniejszego wyprowadzenia głównej myśli autora. Bo jeśli chodzi o przekazanie obrazu zróżnicowanej społeczności i zagubionych w niej jednostek, to udało się to reżyserowi w pełni.

Ciekawe postaci w tym szeroko dyskutowanym w Warszawie spektaklu stworzyli przede wszystkim Hanna Skarżanka, Jan Świderski, Krzysztof Chamiec, Andrzej Seweryn. Dodajmy, że nad "Biesami" pracuje równolegle w krakowskim Teatrze Starym Andrzej Wajda, nasz znakomity reżyser filmowy. Podobno bardzo się z tekstem pasuje, może więc jemu uda się to, co nie udało, się w pełni Camusowi, adaptatorowi, tej trudnej powieści.

Z inną,, znaną dobrze ludziom teatru a rzadko wystawianą u nas pozycją wystąpił Teatr Klasyczny. Po "Peer Gyncie" Henryka Ibsena - granym w tym sezonie przez "Ateneum", z Romanem Wilhelmin w roli tytułowej - pokazał nam Teatr Klasyczny "Budowniczego Solnessa" tegoż autora.

Henryk Ibsen, wielki dramatopisarz norweski (1828-1906), grany był często na naszych scenach i można powiedzieć, że miał do nich szczęście. Najchętniej grywane są u nas jego dramaty obyczajowe, ostro i bezkompromisowo atakujące przywary współczesnego mu społeczeństwa i zakłamane "normy obyczajowe ("Nora", "Dzika kaczka"). "Budowniczy Solness" pochodzi z późniejszego okresu twórczości wielkiego Norwega, kiedy coraz większą rolę zaczął w jego dramatach grać symbol dominujący nad dotychczasowym realizmem konkretnych i jednoznacznych faktów.

Przyznajemy wyższość tamtych uznanych pozycji z najlepszego środkowego okresu twórczości Ibsena, co nie przeszkadza, że i w innych jego dramatach (tych z okresu młodzieńczego, czy ze schyłku życia) znaleźć możemy to wszystko, dzięki czemu utwory lego pisarza zwycięsko przeszły próbę czasu. Zawsze podziwiać będziemy jego umiejętność konstruowania dialogu, który poza kwestiami wypowiadanymi ma swoje drugie dno" więcej mówiące nam o psychice bohatera, niż demonstrowane przez niego czyny czy uczucia.

"Budowniczy Solness" pokazuje nam architekta o imponującym dorobku zawodowym i - można rzec - źle ułożonym życiu prywatnym. Człowieka ambitnego, ale i zmęczonego zarazem. Fachowca bojącego się konkurencji młodych i mężczyznę szukającego w młodości i miłości siły do dalszych osiągnięć. Bohatera tego grali na naszych scenach aktorzy tej miary, co Wojciech Brydziński i Karol Adwentowicz.

Wydaje mi się, że Kazimierz Meres, kulturalnie i interesująco prowadzący w Teatrze Klasycznym tę rolę, nie uwierzył w siłę i nieprzeciętną indywidualność swojego bohatera. Pokazał go więc w mniejszym wymiarze, przez co osłabił, jeśli nie zatarł tragizmu tej postaci. Zobaczyliśmy raczej niezadowolonego męża, szukającego pociechy w tzw. niewinnych flirtach z ładnymi dziewczętami (Wiesława Niemyska i Krystyna Chmielewska), niż człowieka miotającego się między swoimi możliwościami a niewyżytymi ambicjami. Chyba nie o to chodziło Ibsenowi, zawsze wielbiącemu ludzi mocnych i nieugiętych, nawet w chwilach ich klęski.

JAK z tego widać, ostatnie premiery warszawskie przypominają raczej dawne uznane wielkości, niż kreują nowe. Nawet wspomniany Beckett stracił już swój awangardowy charakter i wydaje się niemal klasyczną, wzorcową pozycją nowej fali teatralnej. Z kolei "Rzymska wiosna" Wacława Kubackiego, z premierą na scenie Kameralnej Teatru Polskiego, jest raczej literacką rekonstrukcją mniej znanego fragmentu życia naszego wieszcza, niż propozycją dla własnych przemyśleń współczesnego widza.

Wacław Kubacki, znawca literatury - tego okresu, pokazuje nam Adama Mickiewicza w pełni dojrzałego udeku, rezygnującego z miłosnych niepokojów na rzecz walki o wolność narodu. A zatem dojrzałe, świadome zwycięstwo Konrada nad młodocianym Gustawem. Mickiewicza gra Stanisław Jasiukiewicz, piękną amerykańską pisarkę Małgorzatę Fuller - z którą Mickiewicz zetknął się ponownie właśnie wiosną 1848 w Rzymie - gra Nina Andrycz. Sztukę reżyseruje Jerzy Rakowiecki, piękną oprawę scenograficzną zawdzięczamy Marii Teresie Jankowskiej.

Ale wiadomo, że takie niespełnione miłości są w wieku młodzieńczym wielkim przeżyciem i mogą zaważyć na całym późniejszym życiu. Wiek dojrzały ma już jednak inne prawa. Spokojni zatem wychodzimy z teatru, jak po literackiej dyskusji, bogatsi o nowy wątek życia Adama Mickiewicza, ale tęskniący do silnych teatralnych przeżyć, które towarzyszyłyby nam jeszcze długo po zapadnięciu kurtyny.

Teatr "Ateneum": Samuel Beckett - "Czekając na Godota". Teodor Dostojewski - "Biesy".

Teatr Klasyczny: Henryk Ibsen - "Budowniczy Solness".

Teatr Kameralny: Wacław Kubacki - "Rzymska wiosna".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji