Artykuły

Brawo Wysocki!

Warszawskie sceny dziś: jedne aż mrożą bijącą z nich pustką czy obojętnością widza, do drugich - mimo wysokich protekcji - trudno się dostać. Od pewnego czasu - o czym już pisaliśmy - takim właśnie powodzeniem cieszą się wszystkie trzy sceny Teatru "Ateneum", niedawno obchodzącego swoje zasłużone 60-lecie. Najbardziej szturmowane są oczywiście spektakle śpiewane, w których od paru lat - obok normalnej działalności sceny głównej - specjalizuje się teatr na Powiślu. Cykl ten zainaugurowało z powodzeniem "Niebo zawiedzionych'' Bertolta Brechta według scenariusza i w reżyserii Leny Szurmiej. A po nim przyszły trzy kolejne wieczory już w opracowaniu Wojciecha Młynarskiego: "Brel", "Hemar" i najnowszy - "Wysocki".

Wokół tych spektakli szybko narasta odpowiedni klimat, niemal legenda. Wieść o nich krąży z ust do ust, ustawiają się długie kolejki po bilety (przed przedstawieniem po młodzieżowe wejściówki). A przecież wstęp jest tu drogi (sam program do "Wysockiego" kosztuje 410 zł i wielu widzów ma go w ręku), "Scena 61" i "Scena na dole" są małe, krzesełka ciasno ustawione. Widoczność często utrudnioną, choćby W związku ze szczelnym wypełnieniem skromnego miejsca. Nie, nie decyduje tutaj moda czy choćby najszlachetniejsza odmiana snobizmu. Aby to zrozumieć, trzeba pójść do tego teatru, popatrzeć, posłuchać - i przeżyć ten wieczór wspólnie.

Tajemnica powodzenia: po prostu spektakle te są perfekcyjnie przygotowane. Kultura słowa walczy o pierwszeństwo z kunsztem wykonania. Prawdziwe zawodowstwo, szczery talent, niepowtarzalny klimat. Wysocki jeszcze za życia zdobył sobie prawdziwą popularność w naszym społeczeństwie. Zwłaszcza wśród młodzieży. Zawdzięcza to naturalnie własnej osobowości, ale również znakomitym przekładom, którymi dysponujemy. Nasi mistrzowie słowa wyraźnie współzawodniczą w tej dziedzinie, nic dziwnego, że najlepsze jego piosenki także w polskiej wersji językowej wzbudzić mogą - i wzbudzają - niekłamany zachwyt.

W "Ateneum" nikt z wykonawców nie próbuje udawać Wysockiego. Nikt nie używa schrypiałego głosu i nie podrabia właściwych temu bardowi cech. Za to udało się wyczarować klimat jego pieśni. Wydobyć ich dramatyzm a także niepowtarzalny humor. Nie występują tu piosenkarze czy nawet tzw. aktorzy śpiewający, ale wręcz przeciwnie - artyści co się zowie dramatyczni. I chyba właśnie dlatego robią to tak świetnie. Z każdej bowiem piosenki potrafią wykreować minidramat, dużo mówiący obrazek satyryczny czy nastrojową scenkę liryczną. Stąd każdy widz znajduje tu coś dla siebie i każdy aktor otrzymuje coraz głośniejsze i dłuższe brawa.

Wszyscy wykonawcy są naturalni, na tzw. luzie, bawią się tekstem i podpowiadaną przez poetę sytuacją. Nawet jeśli siedzą w ponurych łagrach czy więziennych celach. Podkreślają koleżeństwo jednoczące te typy ludzkie żyjące na pograniczu prawa, ich wiarę w zwvcięstwo prostego człowieka i siłę płynąca z wspólnoty losu. Choćby najcięższego. Mairian Opania liryczną nutę świetnie zestroił z wdziękiem nieudacznika, Leonard Pietraszak w domowej małżeńskiej scence wspólnego oglądania telewizji wydaje się niezrównany w ilości i różnorodności przekazywanych spostrzeżeń. A co potrafi zrobić Wiktor Zborowski choćby z piosenki "Bangladesz"! Świetnie brzmi wspólny śpiew np. "a na neutralnej ziemi kwiaty..." Każdy gest, każde tupnięcie nogą dodaje wyrazu.

Osobne słowa uznania dla Emiliana Kamińskiego, interpretującego, z gitarą w ręce, najbardziej osobiste pieśni Włodzimierza Wysockiego. Gdzie trzeba umiał powściągnąć swój temperament i skupić się na klimacie piosenki, gdzie trzeba mocno bronił racji poety ("Nie lubię gdy") aż do wstrząsających znanych strof w "Nagonce na wilki". A zatem od knajackich początków, poprzez zmagania z otaczającą rzeczywistością aż do buntu przeciwko ograniczeniom i pędom do wolności - wszystko to zwarł Wysocki w swoich pieśniach, a zespół "Ateneum" zinterpretował. Dobraną grupę panów ozdobiła i ożywiła Anna Wojton. Dyskretnie, wyraźnie - i potrzebnie. A kiedy pod koniec przedstawienia wszedł na scenę Wojciech Młynarski, zaśpiewał i poprowadził zabawę do finału - publiczność dziękowała nagłośnieniem braw i wyraźnie wzrastającym wzruszeniem. I rzeczywiście chciało się głośno wołać brawo, dziękując za ten wieczór świetnie trafiający do widza i dostarczający mu tylu przeżyć.

A zatem nasze sale wcale nie muszą być puste, zimne i obojętne. Trzeba jednak umieć porwać widownię, poruszyć ją proponowaną tematyką i zachwycić artystycznym kształtem tej propozycji. Mamy wielu znakomitych reżyserów, nie cierpimy na brak ciekawych osobistości świata artystycznego. Teatry nasze dysponują wspaniałymi wykonawcami. Można z tego stworzyć coś, co zafrapuje widza. Odciągnie go od przeżywanych problemów, doda wiary i sił do kolejnych zmagań z losem. Włodzimierz Wysocki był niewątpliwie indywidualnością prawdziwym. Ale nie każdy wieczór jego pieśni jest przecież udany. Sama już kiedyś, rozczarowana, z takiego recitalu wyszłam.

A w ogóle dobrze, że Wojciechowi Młynarskiemu teatr otworzył szerzej swoje podwoje. I to nie tylko dla jakże osobistego "Wieczoru lirycznego", ale dla spektakli przez niego firmowanych. Może jeszcze niejedno zaproponować. Podobnie zresztą jak Jeremi Przybora, czy inni tego typu artyści, którzy podbijają nas nie tylko swoim talentem, ale również kulturą osobistą i umiejętnością nawiązywania kontaktu z widownią.

Bo publiczność jest! Mimo wszystko, mimo spauperyzowania i zmęczenia - czeka chętna na każdą interesującą propozycję. Okazuje się, że potrafi ocenić walory spektaklu i nie trzeba zdobywać jej wyłącznie płaskim dowcipem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji