Nadwiślański Brel
I chociaż premiera spektaklu odbyła się przed wakacjami, niektórzy - a do nich należy i niżej podpisana - przyjemność obejrzenia "Brela" pozostawili sobie na po wakacjach. A, że przyjemność to niewątpliwa łatwo sprawdzić oglądając przedstawienie.
Swoją drogą aż dziw, jak teatry skierowały swe zainteresowania w stronę przedstawień muzycznych. Że przypomnę choćby w tym samym teatrze niedawne musicalowe "Złe zachowanie", czy gdyńskiego "Skrzypka na dachu", albo też dwie wersje (warszawską i bydgoską) "Niech no tylko zakwitną jabłonie" itd. itd. Trudno by tu precyzować przyczyny tych teatralnych zainteresowań. Może ów renesans przedstawień muzycznych w teatrach dramatycznych wynika z braku najnowszej literatury dramatycznej, a może ze światowego trendu, albo z zatrzymania uciekającej z teatrów publiczności. Bo ta ostatnia z radością przyjmuje spektakle muzyczne. I trudno się dziwić, na ogół bowiem - wziąwszy choćby wyżej wymienione spektakle - są one niejednokrotnie lepsze od przedstawień stricte dramatycznych. W każdym razie istnieje obecnie - i to nie tylko w polskim teatrze, ale i światowym - tendencja w kierunku realizowania widowisk muzycznych na scenach dramatycznych.
Cokolwiek zatem byśmy nie mówili o naszym teatrze, w tyle nie lubi on pozostawać. I z muzyką jest "na ty". A że owa symbioza wychodzi mu tylko na zdrowie mamy tego liczne przykłady: "Brel" jest jednym z nich.
Co najmniej kilka spraw złożyło się na znakomitą jakość tego przedstawienia. Wśród nich na pewno tłumaczenie piosenek Jacquesa Brela. Wojciech Młynarski nie tylko przekazał istotę jego poezji, ale i stworzył specyficzny klimat. Ten Brel ma w sobie coś nadwiślańskiego, coś bliskiego nam. Nie czujemy odległości geograficznej, kulturowej, czasowej, choć bohater wieczornego zdarzenia - idol dzisiejszych czterdziestolatków, poeta, filozof, bard współczesnej codzienności, śpiewający z zadumą o prawdzie, miłości, przemijaniu, śmierci i nadziei - nie żyje przecież od 6 lat.
Na rangę artystyczną przedstawienia zapracowali też aktorzy. Słuchając jak śpiewają i patrząc jak grają - "serce rośnie". I niech ktoś powie, że nie ma u nas piosenki aktorskiej. Wśród piątki wykonawców są laureaci tegorocznego Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. To Michał Bajor który wspaniale łączy ekspresję aktorską z kunsztem wokalnym, jest dynamiczny i precyzyjny w wyrazie, w geście, w budowaniu postaci, ma znakomity głos i uzdolnienia ruchowo-mimiczne, jego interpretacja postaci budzi zainteresowanie) i Agnieszka Fatyga (której los nie poskąpił głosu o bogatej prawie operowej, skali urody i talentu) Zaś Marian Opania, z piosenki "Cukierki dla panienki mam" zrobił majstersztyk aktorski. Cały zespół daje popis profesjonalizmu.
Kulturalnie i starannie zainscenizowana całość, scenograficznie utrzymana w tonacji czerni (tło jest czarne i wszyscy są ubrani na czarno) jest dość ascetyczna, ale i patetyczna zarazem. W tym wystroju nic nie mąci uwagi, nie przeszkadza w zadumie nad postacią Brela, który jawi nam się jako człowiek, który żył bujnie i szybko, który choć chłostał kpiną to bardzo kochał ten świat odmieńców, przegranych artystów, alkoholików, prostytutki. Tych którzy - podobnie jak on - żyli mocno. Ale kochał też starych, samotnych, opuszczonych ludzi, kochał tych, którzy byli bezbronni wobec świata.