Artykuły

Szczęśliwa trzynastka

Wszyscy w teatrze wiedzą, że jestem szalona że zdarzają mi się najprzedziwniejsze przygody, ale mam do tego prawo, bo urodziłam się 13 i do tego w piątek. W związku z tym czuwa nade mną szczególny Anioł Stróż, który chroni mnie przed wszelakimi nieszczęściami. I mam nadzieję, że tak będzie do końca mego długiego żywota - wyznaje EWA KOLASIŃSKA, aktorka Starego Teatru obchodząca jubileusz 35-lecia pracy artystycznej.

Pełna temperamentu, radości życia i poczucia humoru poznanianka zjawiła się w Krakowie na egzaminach w szkole teatralnej na rozkaz dyrektorki liceum, jako że była laureatką konkursów recytatorskich. W rodzime nie było żadnych artystycznych tradycji. Jedynie ojciec przepięknie śpiewał i grał na mandolinie, więc często odbywało się rodzinne muzykowanie. - Tylko ja nie mogłam śpiewać pod karą śmierci, bo potwornie fałszowałam i psułam wszystko. Wiele lat później Staszek Radwan wytłumaczył mi, że mam brak korelacji między krtanią a uchem. Od tej pory, jeśli każą mi śpiewać to powołuję się na ową korelację, a właściwie jej brak. Ale wracając do początków - mnie by do głowy nie przyszło, żeby iść na artystkę. Miałam w liceum prześliczną przyjaciółkę Mirkę i plan był taki: ona zostanie aktorką a ja, z moją urodą, zostanę garderobianą w teatrze. Ona została biologiem i do dziś się przyjaźnimy. Teraz możemy wrócić do moich walorów śpiewaczych. Otóż, bądźmy szczerzy: jak trzeba to zaśpiewam. W szkole teatralnej Jerzy Jarocki, w którym kochałam się nieprzytomnie - i w jego ówczesnej żonie, Ewie Lassek, też - obsadził mnie w roli Ubicy w "Ubu królu" i kazał śpiewać arię. I śpiewałam, choć usłyszałam od Staszka owe słowa o braku korelacji. W "Spaghetti i mieczu'' też śpiewałam, a na benefisie Anki Polony zaliczyłam nawet arię Halki. Co prawda podkładając głos wybitnej śpiewaczki, ale sama także dorzucałam kilka dźwięków moim chrapliwym głosem.

Dla pani Ewy oczywistością był fakt, że jak szkoła teatralna - to tylko w Krakowie. Wychuchaną wydmuchana jedynaczka wyrwała się spod spódnicy mamy i ruszyła do Krakowa Nie miała pojęcia o samodzielnym życiu, stąd też był problem z noclegiem podczas egzaminów. - Na szczęście spotkałam w pociągu księdza który zaopiekował się mną i załatwił spanie u sióstr w klasztorze na Smoleńsk. Nawiasem mówiąc, potem chciał się ze mną żenić, ale na szczęście nic z tego nie wyszło. Kiedy stanęłam pod tablicą ogłoszeń i przeczytałam, że przeszłam do następnego etapu, to się rozryczałam, bo nie miałam już dachu nad głową. Do tego stopnia o życiu nic nie wiedziałam, że nawet do głowy mi nie przyszło, by skorzystać z akademika. Boże, jaka byłam beznadziejnie naiwna i głupia! Chyba ta naiwność i tumaństwo biły z mojej twarzy i dlatego nigdy mnie nikt nie skrzywdził. No i strzeże wspomniany Anioł Stróż... Jako pannica - jedynaczka nie chodziłam na żadne prywatki, na żadne randki... Chyba że zjadłam rosół, to mama puściła na chwilę na spacer czy do kina Byłam tłuściochem tuczonym przez mamę, bo w Poznaniu chude dziecko oznaczało biedę albo chorobę. Więc trzeba było wcinać. Krótko mówiąc: zielona gęś wypuszczona na głębokie, studenckie wody w Krakowie. I dobrze sobie poradziłam, mieszkałam w akademiku i wszyscy mieli ze mną wygodę, bo zawsze byłam maniaczką sprzątania. Pucowałam i pucuję do dziś wszystko wokół. Mąż się wkurza, chce żebyśmy pojechali na wycieczkę, a ja mówię: jak posprzątam i ugotuję. Jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję: szajkę zawieszę, wkręcę śrubę, naprawię kontakt. Ordnung mus zein.

Po ukończeniu PWST Ewa Kolasińska zamierzała wrócić do Poznania, do teatru Polskiego. Już była po rozmowie o angażu z dyrektorem, Andrzejem Wanatem, ale mistrz Jarocki powiedział, że chce ją widzieć w Starym Teatrze. - Proszę pani, jak Jarocki powiedział, że chce, a ja do tego w nim się kochałam, to jak mogłam pójść do Poznania! Zostałam w Starym i jestem mu wierna do dziś. No był taki moment, że znów miałam przejść do Polskiego, kiedy dyrekcję objęła Iza Cywińska, a ja zakochałam się w poznaniaku. Za nim chciałam iść. Podpisałam umowę, ale chłopak mnie rzucił, więc i ja rzuciłam Poznań. Straszna plama na moim honorze, sądzę, że Iza nie wybaczyła mi tego do dziś.

Ewa Kolasińska zadebiutowała w "Domu otwartym" w reżyserii legendarnego Jerzego Kreczmara. Na pierwszą próbę szła trzęsąc się jak galareta - Koledzy przyjęli mnie fantastycznie i szybko zorientowali się, że mogą mi robić różne dowcipy na scenie, bo uwielbiam żarty. I robili: a to mi podłożyli na kanapę piszczącą poduszkę, a to zabrali krzesło, więc kilkanaście minut kucałam na scenie markując siedzenie. Aż wreszcie zrewanżowałam się. Jurek Ruszkowski, z którym grałam w "Domu" miał charakterystyczny tubalno-ryczący śmiech i wykorzystywał go w spektaklu. Pewnego razu, kiedy stał tyłem i milczał - ja ryknęłam jego śmiechem. Ruszkowski zgłupiał, bo nie wiedział, czy to on się zaśmiał, czy może duchy? Zespół był ugotowany.

Swinarski, Jarocki, Grzegorzewski, Wajda, Huebner, Bradecki, Grabowski, Fiedor, Klata - to plejada reżyserów, z którymi aktorka miała szczęście pracować. - Swinarski! Mój Boże, cóż za magiczny człowiek: przyjacielski, ciepły, zawsze chętny, by wysłuchać każdego. Pamiętam, jak kiedyś wpadł na próbę krzycząc: "Przebiłem cię, Ewa, wczoraj zatańczyłem nago na stole!" Uroczy, wspaniały Kondzia Weszłam w zastępstwo w jego "Dziadach", potem zagrałam w "Wyzwoleniu".

Ukochaną rolą aktorki jest (mam nadzieję, że Wajda się nie obrazi, że nie Antygona w jego spektaklu) Gizela w "Wiośnie Narodów w Cichym Zakątku" Tadeusza Bradeckiego, za którą dostała nagrodę na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Nagradzana była też na festiwalu w Arezzo za kabaretową rolę w spektaklu "Piwnicy pod Baranami", z którą była związana i w Spoletto, za rolę w międzynarodowych projektach Pampiglioniega - U Tadka Bradeckiego uwielbiałam wszystkie role: Księżną Himalaj w "Operetce", Małgorzatę w "Woyzecku"... Colombina w "Venezii, Venezii", spektaklu dellarte w reżyserii Pampiglioniego - rozkoszna praca, Klimina w "Weselu" Wajdy... A zresztą, co ja będę dużo gadać: po prostu uwielbiam grać. Praca u Wajdy to jest sanatorium: spokój, relaks. Inaczej jest u mistrza Jarockiego. Piłuje, dręczy, męczy, efekty są, ale jak do nich dożyć! Próbowaliśmy "Rewizora". Dzień w dzień z Ewą Ciepielą w scenie z Horodniczym miałyśmy się z nim przekrzykiwać. Zdzierałyśmy gardła, ustawialiśmy mozolnie scenę, po czym na drugiej generalnej Jarocki uznał, że nasze przemówienia wystawia za grube drzwi. Wkurzyłam się, że tyk prób na marne, a teraz mamy wylądować za drzwiami. On swoje, ja swoje, aż wreszcie krzyknęłam: "Mam pana w d...", trzasnęłam drzwiami i pojechałam do domu. Na drugi dzień wahanie: jechać na trzecią generalną, czy nie? Pojechałam, zwyciężyło poczucie obowiązku. Zobaczył mnie Jarocki, dopadł, po rękach zaczął całować, tłumacząc: to dla dobra spektaklu... Wszystko dobrze się skończyło.

Pani Ewa swą miłość do teatru dzieli z mężem, Stefanem Szramelem, także aktorem narodowej sceny. - Stefana zobaczyłam po raz pierwszy w spektaklu w teatrze Słowackiego i zakochałam się w nim od razu. Ale co wspominałam o małżeństwie, to on znikał z horyzontu. Wreszcie, po wielu wspólnie spędzonych latach, pobraliśmy się. Powiedział, że jestem jego trzecią żoną, a po ślubie okazało się, że czwartą. Oszukał mnie!!! A i tak go kocham. I lubię z nim grać. To wielka wygoda: razem jedziemy do i z teatru. Anka Polony reżyserując " Gwałtu, co się dzieje" obsadziła nas jako małżeństwa. I tu przesadziła: trochę dziwnie czułam się na scenie z podwójnym mężem.

Aktorka przyznaje, że najbardziej lubi grać role wyraziste, pełne dynamiki, wewnętrznych sprzeczności, albo też w jednym spektaklu przeistaczać się w różne postaci, jak ostatnio w "Trylogii" w reżyserii Jana Klaty, w której gra: Drohojowską, Sikorkę i Postać w Obrazie.

- Jestem w trudnej sytuacji, bo mam mówić o żonie, a więc oczywistych obiektywizm jest wykluczony. Po pierwsze uważam Ewę za świetną aktorkę, która ma organiczną skłonność w dążeniu do prawdy scenicznej. Nie znosi fałszu na scenie, jest aktorką emocjonalną i intuicyjną. Bardzo lubię jej Zosie ze spektaklu Wajdy "Z biegiem kit, z biegiem dni". Z Mietkiem Grąbką tworzyli znakomity duet. W tej postaci udowodniła jak dobrą jest aktorką

dramatyczną. Zbudowała tę postać na wewnętrznym skupieniu, wyciszeniu i żebraki świetne recenzje. Jeśli gramy razem w jednym przedstawieniu, to wzajemnie się recenzujemy, dyskusje z prób przechodzą na dom, ale staramy się nie narzucać siebie sobie. Ewa jest absolutnie oddana teatrowi, mogłaby codziennie grać i próbować. A jako żona? Świetna gospodyni, jeśli coś gotuje, to zawsze ulepsza, jej barszcz nie jest zwykłym barszczem, lecz ma to coś, co tylko ona potrafi zrobić.

Łączy nas też miłość do zwierząt, którym wspólnie pomagamy. A tak mówiąc szczerze, czy ja mógłbym powiedzieć pani coś złego o osobistej żonie? Mówię same dobre rzeczy z czystego cwaniactwa, żeby mieć święty spokój w domu - wyznał mi mąż aktorki.

Ewa Kolasińska największą popularność zdobyła występując przed laty w telewizyjnych "Spotkaniach z Balladą". Kiedy zgłaszam pretensje o udział w tej nie najwyższych lotów rozrywce z Kopydłowa odpowiada: - Dla mnie to nie była telewizja, kamery - tych zwykle nie widzę, bo jestem krótkowidzem, lecz granie dla żywej publiczności. Siedzieli w studiu, śmiali się, żartowali, bili brawo. Dla mnie to był teatr. A poziom? Znam gorsze. A poza tym z czegoś trzeba było żyć. Musiałam zarobić choćby na moją kurację "włosową", która przeprowadzam od lat. Gdybym nie wydawała fortuny na wzmacnianie włosów, to dziś mielibyśmy domek z ogródkiem, a nie 40-metrowe mieszkanie - żali się aktorka

Mimo kłopotów z zauważaniem kamery aktorka jednak zagrała w wielu filmach, a ostatnio dużą rolę dr Heller w "Porze mroku", horrorze Grzegorza Kuczerisza i w "Drzazgach" Macieja Pieprzycy. Na planie filmowym, czy też za kulisami teatru, Ewę Kolasińska można zastać z nierozłącznymi robótkami ręcznymi. One są kolejną miłością aktorki. A robić na drutach i szydełkiem potrafi cuda. Jej mieszkanie wygląda jak prawdziwe muzeum: sypialnia - biały buduar z błękitnymi dodatkami, kuchnia - w każdym detalu granatowo-pomarańczowa, pokój męża tonie w zieleniach i czerwieniach, a łazienka to różowy cukierek. Wszystko przyozdobione cudeńkami: bajecznie kolorowymi gobelinami, obrusami, firankami, serwetami i abażurami. Prawdziwą burzę kolorów stanowi gobelin przedstawiający łąkę Moneta: zieleń, różnobarwne kwiaty i zachmurzone nieba Londyńska katedra św. Pawła - to szczyt hafciarskiej precyzji, podobnie jak kobieta z parasolką (to mam być ja jako Modrzejewska, choć nigdy jej nie grałam) i portreciki psów. Pani Ewa obdarowuje swoimi cudeńkami wielu przyjaciół, a także wspiera aukcje charytatywne. - Wszyscy w teatrze, łącznie z reżyserami, wiedzą, że nie rozstaję się z szydełkiem i tolerują moje fanaberie. Zresztą zaraziłam nimi teatralne koleżanki, m.in. Anię Radwan i Beatę Paluch. Aktorka też maluje i to na czym się da: na szybach, skrzyniach, drzwiach, łazienkowym piecyku i ścianach. - W zależności od tęgą jakiej farby używam, to z takim kolorem grzywki przychodzę do teatru-żartuje.

Kiedy chcę porozmawiać o zaletach aktorki twierdzi, że jest ich tak dużo, iż miejsca nie starczy, by wymienić. - A moje największe wady? Ną chyba ta czyścioszkowatość, mania sprzątania. Ja w ogóle bez przerwy muszę coś robić. W ciągu dnia położyć się choćby na chwilę? Wykluczone! Jeśli ktoś mnie zobaczy leżącą w dzień, to znaczy, że trzeba wzywać karetkę lub karawan.

**

Jubileusz Ewy Kolasińskiej odbędzie się w Starym Teatrze 18 maja o godz. 19. Osoby chcące obdarować Jubilatkę kwiatami proszone są o nieprzynoszenie ich, lecz zabranie karmy dla zwierzaków, którą aktorka przekaże do azylu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji