Artykuły

Kaliskie Spotkania Teatralne. Dzień piąty

To Winnie gra w zabijanego z czasem - o "Szczęśliwych dniach" z Teatru Dramatycznego w Warszawie na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Seminarium naukowe poświęcone interpretacjom, wspomnieniom i przywołaniom twórczości Jerzego Grotowskiego oraz "Szczęśliwe dni" z wychowanką "Grota" w obsadzie wypełniły kolejny dzień festiwalu.

"Szczęśliwe dni" z Mają Komorowską i Adamem Ferencym (reż. Antoni Libera, Teatr Dramatyczny w Warszawie) to wznowienie legendarnego przedstawienia sprzed lat. Sprawa jest prosta: kopiec, torba, Winnie i Willie. Jeszcze kilka drobiazgów (choćby parasolka, szkło powiększające, pistolet, kapelusz, gazeta) i można rozpocząć grę. To Winnie gra w zabijanego z czasem. Walka jest nierówna. Mimo to zwycięzcę trudno wskazać.

Kopiec Winnie jest usypany z materii przypominającej poszycie leśne: brązowy, z kawałkami kory, brak tylko zapachu świeżo skopanej ziemi. Jednak dookoła kopca nie ma nic: pod konstrukcją żółta podłoga, dookoła czarne kotary. Winnie w tym wypreparowanym otoczeniu przypomina trochę smutnego klauna, który zgodą na swój los przypieczętował to, co niechybnie musi nadejść.

Jednak sama Winnie nie godzi się na śmierć. Na scenie rozgrywa się to, co zapisał w partyturze dramatu Beckett: kobieta chwyta się wszystkiego, co wokół niej może stanowić reminiscencję przeszłości, co może odesłać gdzieś dalej. Wspomnień nie ma wiele, ale zawsze jest to "to coś", ten drobiazg, o który można zahaczyć pamięć i gimnastykować ją, omawiać rzeczywistość, okrążać ją. W postaci, która proponuje Komorowska, nie ma rozpaczy, łapczywości, zachłannego "carpe diem". Jej Winnie pewnie dlatego też z trudem poddaje się opisowi, że jest ostentacyjnie zwyczajna. Ani w postaci nie ma szczególnych zabiegów formalnych, ani w aktorce zapędów gwiazdorskich. Oglądamy dwa szczęśliwe (?) dni z życia dziwacznej - ale w gruncie rzeczy dość zwyczajnej - pary.

Oczywiście - jest to "zwyczajność" sceniczna. Jednak kreacja podporządkowana została wymogom "beckettowskiego realizmu" (bo gdzieś tu plasuje się kreacja Komorowskiej). Winnie, choć włożona została w absurdalną sytuację sceniczną, kompletnie nierzeczywistą, grana jest w tonie realistycznym. Śmiejemy się i wstrzymujemy oddech wtedy, gdy dyktuje to aktorka, nie forma sceniczna.

Ta Winnie wciąż ma nadzieję. Nie na poprawę swej sytuacji, nie na nowe, nieodkryte jeszcze skarby w swojej torbie. Radosne spojrzenie w przyszłość bierze się z faktu, że wciąż jeszcze coś się pamięta, że można uczesać włosy, że schowany za kopcem Willie wciąż jeszcze ją słyszy. Drobnostki, które zwykliśmy traktować jako naturalne elementy rzeczywistości, Winnie Mai Komorowskiej uszlachetnia i nobilituje, podnosząc je do rangi kamieni milowych w przebiegu swego dnia. Tę drobną osobę wypełnia radość, zupełnie spontaniczna i bezinteresowna; stan ten udziela się również widzowi. Nieczuły (czy też raczej obojętny) na nią zdaje się być jedynie Willy.

"Zwyczajność" cechująca Winnie rozpościera się również na sferę elementów symbolicznych wpisanych w utwór, które z takim pietyzmem w swych przekładach zwykł objaśniać widzowi Antoni Libera. Nie zastanawiamy się nad funkcjonowaniem mrówki, dostrzeżonej na kopcu przez Winnie, nie interesują nas cytowani przez Winnie poeci ani nacechowane znaczeniami "Win", ostatnie słowo Willy'ego. Warszawska inscenizacja, dzięki kreacji Komorowskiej, wznosi się ponad symbolikę i uniwersalność, przeciwstawiając jej tymczasowość i ulotność. W tym wszystkim Winnie przypomina (może trochę stereotypowo pojmowaną) starszą osobę, która mówieniem i natrętnie powtarzanymi czynnościami domowymi uprawomocnia i definiuje siebie w świecie. Gadatliwość, ubogość myśli i tematów, natrętne powracanie motywów i zdań, wreszcie nie wykreowana, ale wypływająca z człowieka zwyczajność - zabiegi te przywołują prywatne wspomnienia wszystkich babć, cioć, które spotkaliśmy w życiu, a którym pozostało już tylko natrętne (dla postronnych) zagadywanie rzeczywistości. Czy jest ktoś, kto nie zna takiej osoby? Wydaje się, że do tej "pamięci wspólnej" odwołuje się Komorowska.

Sięgnięcie do tak rozumianej prywatności sprawia, że "Szczęśliwych dniach" trudno myśleć w kategorii dobrego lub złego przedstawienia. Odwołując się do prywatnych doświadczeń widza aktorka buduje pozornie nieatrakcyjną (bo zwyczajną) postać, której trochę współczujemy, trochę nie możemy jej znieść, po części rozumiemy. Piekielnie trudny tekst Becketta aktorka gra lekko, jakby od niechcenia, jakby bez interpretacji. Tylko ona sama jednak wie, jak wielka praca kryje się za powstaniem tego "zwykłego" przedstawienia.

Kaliski pokaz warszawskiej inscenizacji uświadamia również, jak ważny jest aktor partnerujący w roli Willy'ego. Można nie zgadzać się z propozycją Adama Ferencego, bowiem jego postać poprowadzona jest bardzo formalnie, jakby mężczyzna funkcjonował w zupełnie innej rzeczywistości niż kobieta, ale trudno odmówić jego propozycji wyrazistości i zdecydowanego tonu.

Pokaz przedstawienia, umieszczony w repertuarze festiwalu kilka godzin po wypowiedzi Komorowskiej o pracy z Grotowskim, uświadamia wyraźnie, z jak wielobarwną, plastyczną aktorką można było zetknąć się na scenie. "Szczęśliwe dni" nie są propozycją do "podobania się", ale do smakowania. Bo "wyścig z suknią nadal trwa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji