Artykuły

Antyrecenzja

Gdy na widowni teatralnej gasną światła. Gdy trema aktorów rośnie z każdym kolejnym gongiem zapowiadającym podniesienie kurtyny. Gdy roztrzęsiony reżyser rzuca dramatycznym szeptem ostatnie uwagi, "ostatnie namaszczenie'' wchodzącym na scenę aktorom . . . Wtedy właśnie przychodzi dramatyczny moment konfrontacji zespołu z publicznością. Moment, który w języku powszechnym zwany jest "premierą prasową".

Premiera prasowa właściwie niby nic, właściwie takie samo przedstawienie jak kilka przedtem i może wiele potem. Ale właśnie od tej "premiery prasowej" zależy czy będzie tych "wiele potem" przedstawień. Od nastroju, od życzliwości zgubionych w mroku sali widzów zależy los sztuki. Jej klapa, albo sukces. Premiera prasowa decyduje o tym, czy na marne poszły wielotygodniowe wysiłki prób, czy w błoto wyrzucono wydane na dekoracje i kostiumy pieniądze.

Kurtyna poszła w górę. Tony poloneza Ogińskiego są sygnałem rozpoczęcia widowiska na emigracyjny "ponad-stan". "Zemsty" hrabiego Aleksandra Fredry.

Pierwszy moment i od razu w serca aktorów wstępuje otucha. Brawa na otwarcie kurtyny. To nie dla nas, to publiczność premierowa spontanicznie ocenia pracę współtwórcy londyńskiej "Zemsty" scenografa Tadeusza Orłowicza. Jakże szybko lecą kwestie pierwszego dialogu między Klarą a Wacławem. I znowu brawa. To majster Orłowicz w ułamku sekundy zmienia baszty zamczyska i fragment granicznego muru w salę posiadłości Cześnika. Teraz już tylko chwila. I wreszcie słowa: "Byle tylko w dalszym życiu między nami była kwita..." To kwestia na moje wejście.

O czym się myśli wchodząc na scenę w dniu prasowej premiery. Nie o roli - ta wkuta na pamięć, nie o kolegach - ci na pewno nie zawiodą. Myśli się o pierwszych czterech rzędach nabitej do ostatniego miejsca sali "Ogniska". Myśli się o owych, pospolicie w aktorskim żargonie zwanych "szakalach", którzy zadecydują o naszym "być albo nie być".

I z myśli tej wynika następna, którą zamknąć można najtrafniej słowami Cześnika - "Kontusz sprzedam, pas zastawię". Co w tłumaczeniu na aktorski język oznaczać może tylko to, że żyły z siebie wyprujemy, a nasza "Zemsta" musi dorównać wspomnieniom wszystkich przedwojennych "Zemst", które mają w pamięci millennia biedzących w ogniskowej sali widzów.

Czy nam się to udało - nie wiem. Dzisiaj, przed ukazaniem się oficjalnych recenzji, mogę tylko sparafrazować kwestie z mojej roli. "Wiem i nie wiem". Wiem, że reżyser dr Leopold Kielanowski, że scenograf Tadeusz Orłowicz, że cały nasz liczny zespół aktorski - daliśmy z siebie wszystko aby z "Zemsty" londyńskiej wydobyć cały blask fredrowskiego geniuszu. Nie wiem czy to wystarczy. Bo jakże trudno porównywać. Jak bezlitośnie na naszą niekorzyść wyjść mogą porównania ogniskowej salki z Teatrem Polskim w Warszawie, Teatrem Słowackiego w Krakowie i innymi wielkimi scenami polskimi, na których te same role grały jakże wielkie nazwiska.

Ale mimo wszystko jestem dobrej myśli, jestem pełen otuchy, że nie zawiedliśmy okładanych w nas nadziei. Upewniły mnie w tym wielokrotnie zrywające się i brawa na otwartej kurtynie, upewniły mnie łzy wzruszenia, które na premierowym przedstawieniu widziałem nawet w oczach "szakali".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji