Artykuły

Złe złego początki

O "Franku V. Komedii bankierskiej" w reż. Krzysztofa Babickiego z Teatru im. Słowackiego w Krakowie pisze Antoni Winch z Nowej Siły Krytycznej.

Twierdzenie, że kiedyś, dawno, dawno temu istnieli ludzie uczciwi, szlachetni, godni zaufania, sprawiedliwi i łagodni jest zupełnie pozbawione podstaw. Dobro byłoby niczym bez zła (wszak Chrystus nie byłby Chrystusem bez Judasza), nawet jeśli zło stać by się miało wszystkim. Ludzie od zawsze kłamali, zdradzali się nawzajem, mordowali, nienawidzili. Można zaryzykować tezę, iż zeszli z drzew tylko po to, aby móc wieszać na ich gałęziach swoich wrogów, przyjaciół, rodziny i sąsiadów. Zło od niepamiętnych czasów dominuje nad dobrem. Nie jest jednak tak źle. Zło bowiem, w okresach swojej przewagi nie czuje się dobrze i niszczy samo siebie. Stąd przysłowie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mądrość ta, podobnie jak każda inna, ma to do siebie, że jest prawdziwa, póki istnieją ludzie czy zjawiska, do których może się odnosić. Ludzie z kolei przemijają, pokolenia następują po sobie, zmieniają się prawdy, definicje, wartości. A wraz z nimi przysłowia.

Friedrich Dürrenmatt w swojej sztuce "Frank V. Komedia bankierska" przedstawił niezbyt wesoły obraz świata. Rzecz dzieje się w banku. Założyli go i prowadzą mafiosi, pracują w nim gangsterzy, jego klientami są mniejsi lub więksi oszuści. Co jakiś czas ktoś ginie zamordowany, ktoś inny okradziony zostaje ze wszystkich oszczędności, bez przerwy natomiast każdy każdego chce przechytrzyć, wykorzystać. Ludzie, wartości, uczucia, marzenia - to jedynie niewielkie, bezludne, skute lodem planety krążące wokół ogromnego, dającego jedynie złudną obietnicę ciepła, a tak naprawdę zimnego, słońca, jakim jest pieniądz. Gdy jedna z nich wypada z orbity, zamarza w chłodzie centralnej, najjaśniejszej gwiazdy. Dürrenmatt naśmiewa się ze świata, który tak na dobrą sprawę go przeraża. Uśmiech ukrywać ma tu grymas odrazy i niesmaku, a chichot pozwala powstrzymać krzyk. Tylko łzy lecą, same nie wiedząc dlaczego.

Przedstawiony powyżej obraz osładza nieco muzyka. "Frank V. Komedia bankierska" jest bowiem sztuką muzyczną, czymś na kształt musicalu czy operetki. Swoją konstrukcją przypomina "Operę za trzy grosze" Bertolta Brechta. Songi wybijają z toku akcję, stanowią komentarz do niej, wprowadzają luźniejszą atmosferę. Przez rozbicie na chwilę iluzji tworzonej w ramach zabarwionego co prawda groteską i absurdem, lecz wciąż jednak realistycznego teatru, utwierdzają widza w świadomości, że to nie dzieje się naprawdę. Konieczność wykonywania piosenek wymusza na aktorach specyficzny sposób gry, na reżyserze natomiast umiejętne poruszanie się pomiędzy lekkością formy a powagą treści, odpowiednie wyważenie tego, co ma być na serio i tego, co jest jedynie żartem.

Inscenizacja "Franka V. Komedii bankierskiej" Teatru im. Słowackiego z Krakowa spełnia te wymogi. Jej twórca, Krzysztof Babicki, przeniósł beztroskę formalną songów do właściwej akcji sztuki. Z kolei niewesołą diagnozę w niej zarysowaną włączył do atmosfery piosenek. Zrobił to w sposób spójny, jego przedstawienie odznacza się jasno skrystalizowaną poetyką, którą wyczuwa się od razu (inna sprawa, czy się ona podoba, czy nie) i która jest konsekwentnie realizowana. Współtworzą ją aktorzy. Grają nierealistycznie, przesadnie akcentują gesty, przerysowują zachowania, mechanizują ruchy oraz głosy, podkreślając w ten sposób najbardziej charakterystyczną cechę ludzi zamieszkujących świat sztuki Dürrenmatta, a jest nią: podporządkowanie wszystkiego (od rozkładu dnia, po uczucia i marzenia) bankowi, przeistoczenie się w posłusznie wykonujące nawet najobrzydliwsze polecenia roboty. Dzięki temu zyskują również na wyrazistości wady fizyczne, jakich nabawili się pracownicy banku w ramach wypełniania swoich obowiązków (czyli mordowania, łgania, naciągania) - np. tiki nerwowe Richarda Egli (Krzysztof Jędrysek), których nabawił się zapewne przez ciągły strach przed tym, że ktoś może odkryć jego oszustwa i zbrodnie. Przede wszystkim jednak taka, a nie inna gra aktorów jest tym samym dla świata przedstawionego na scenie, czym songi dla dialogów - zaburza narrację, podważa jej powagę, stanowi kontrast dla kreowanego przez nią ponurego nastroju.

Ostatnie słowo, a raczej, ostatnie nuty, należą jednak do smutku, a nie śmiechu. Oto Frank V (Tomasz Międzik) zostaje zabity przez swoje dzieci - Herberta (Krzysztof Piątkowski) oraz Franciszkę (Karolina Kominek), które chcą samodzielnie kierować jego bankiem. Tu złe nie wychodzi na dobre, lecz na gorsze. Nowe pokolenie gangsterów nie rozróżnia już bowiem szlachetnych uczynków od zbrodni, a jedynie przestępstwa lżejsze od cięższych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji