Artykuły

Przypowieść o dobrej śmierci

Teatr im. Wyspiańskiego w Katowicach: ŚMIERĆ NA GRUSZY Witolda Wandurskiego w adaptacji Jerzego Broszkiewicza i Teodora Mierzeji. Inscenizacja i reżyseria: Józef Szajna, scenografia: Daniel Mróz i Józef Szajna. Premiera 9 maja 1970 r.

Swój utwór nazwał Wandurski szkicem scenicznym. Nie chciał bowiem więzić teatru w jakichkolwiek ustalonych i już nie podlegających zmianom formach. Ani narzucać mu zawsze tych samych treści. Pragnął dla niego jak największej swobody. Oczywiście takiej, która by pozwalała na świadome korzystanie ze wszystkich środków scenicznych dla jak najtrafniejszego i najbardziej dobitnego wyrażenia w sztuce ważkich problemów współczesności. Sam jako inscenizator nie przeprowadził Wandurski z powodzeniem swoich zamysłów. Widać okazały się one nietrafne albo nazbyt trudne, bo dzieje teatralne "Śmierci na gruszy" są dość krótkie.

Nie cieszył się ten dramat popularnością ani wysokim uznaniem. Przypowieść o śmierci, którą ludzie najpierw ze strachu przed kresem istnienia spętali, a potem dla prawidłowego rozwoju świata usiłowali uwolnić, była w literaturze dramatycznej już nieraz wykorzystywana. I ze znacznie większym powodzeniem. Scenariusz Wandurskiego raził nadto widoczną tendencyjnością i łatwymi uogólnieniami. Są tu zacni biedacy, zachłanna przekupka i interesowny policjant. Postaci z nieba zostały ukształtowane na wzór wyobrażeń ludowych. Święty Piotr, Archanioł Gabriel i Anioł Stróż są zwykli i przeciętni. Pozbawieni wielkich pasji i namiętności. Poprzestają na drobnych, codziennych zajęciach.

Największym wydarzeniem scenicznym jest wojna. Ma być prowadzona niby dla uregulowania spraw tej ziemi. Dla wyeliminowania ludzi starych - bo przecież śmierć strajkuje - ale stale zachłannych na władzę i wszelkie dobra. Dla dania szansy młodym. Zrazu zostają ukazane przygotowania do wojny. Dotyczą one głównie jej sztafażu. Bo kiedy dochodzi do walki, staje się ona żywiołem nie do opanowania. Jest siłą samą w sobie; ciemną, okrutną i niszczącą bez opamiętania. Wojna potwierdziła zatem znane, ale lekceważone prawo, że tylko śmierć indywidualna reguluje losy ludzi i wyznacza bieg ziemi.

Jest więc "Śmierć na gruszy" scenariuszem, w który każdy inscenizator może, a nawet powinien wpisać własne doświadczenia i niepokoje. Nasycić treściami współczesnymi. Nadać nowy kształt teatralny. Przysparza to realizatorom wiele trudności. I pobudza wyobraźnię prawdziwie twórczych reżyserów.

Szajna dostrzegł możliwości, jakie otwiera przed teatrem ów szkic sceniczny Wandurskiego. Nie z przypadku sięgał po niego już cztery razy. Traktował go jako podstawę do własnej wypowiedzi. Kształtował go i lepił swobodnie.

Ostatnia, katowicka inscenizacja jest chyba najmocniej zaangażowana we współczesność, najostrzejsza w pasji. I jest też najbardziej rozbudowana teatralnie. Szajna uchwycił sposób wypowiedzi Wandurskiego i śwadomie go podjął. To znaczy podjął plakatowość, dosadność, atakowanie widza obrazami. Nie usiłował tworzyć postaci o rozbudowanej psychice. Nie porządkował ani nie układał zjawisk w jakiś system. Przedstawił szereg zdarzeń scenicznych.

Najważniejszym zdarzeniem, tym, dla którego jeszcze raz inscenizował "Śmierć na gruszy", była wojna. Pozostałe sceny pełniły funkcję jakby kontrapunktu. Przez różne stylizacje - jarmarczne, wiejskie, przez wychwytywanie niektórych realiów codzienności podkreślały jej irracjonalność, podnosiły grozę.

Scena jest wysunięta głęboko na proscenium. Po bokach pnie się wzwyż aż po loże pierwszego piętra. Jest to zwykły płot zbity z krzywych, nieheblowanych desek. Po każdej stronie jest wejście prowadzące do zagrody. Jednej strzeże wycięty z dykty pies, który czasem się porusza, jakby był pociągany za sznurek. Malowany prospekt przedstawia szare kute drzwi z ogromną dziurką od klucza. To wrota do raju. Przed prospektem jest strzelnica ludowa. Jest tam tancerka, kowal, który podkuwa konie, tańczący niedźwiedź. Przedstawienie zaczyna się niepostrzeżenie przy pełnych światłach na widowni. Wychodzą z niej Wyrobnik i Wyrobnikowa. Powoli idą na scenę. Są starzy. Mają szare, płócienne i mocno już zniszczone ubrania. Ona zamiata obejście. On pali papierosa, potem maluje na płocie litery. Światło na widowni powoli wygasa. Pojawia się policjant, który zupełnie nie wiadomo dlaczego przeraźliwie gwiżdże. Potem wpada przekupka z lokówkami na głowie, w kusym czarnym palcie z wyleniałym rudym lisem, w szpilkach i krótkich skarpetkach. Światek ten jest codzienny, zwykły, mały i żabć jednocześnie. Bo sprawy bardzo drobne często mają w sobie coś komicznego. Zwłaszcza gdy sąsiadują z wydarzeniami wielkiej rangi. Tymi, które decydują o losach całej ludzkości.

Ale oto tanecznym krokiem wchodzi śmierć Puka do niebios. Scena zasnuwa się dymem. Wrota się unoszą. Jesteśmy w niebie. Święty Piotr siedzi właśnie na huśtawce i łowi ryby. Później myje nogi, gimnastykuje się. Śmierć robi mu masaż. W niebie panuje spokój. Jest tu jakaś niewzruszona pewność. Bo niebu nic nie zagraża. Ani wojna, ani śmierć.

Natomiast "ziemia zawsze była przedsionkiem piekła. Ziemia zawsze była biedna". Czy zaczyna się teraz robić ludzka? - zastanawia się święty Piotr. Może tak. Są bowiem na ziemi także ludzie poczciwi. Ale oni mogą wpłynąć na losy świata? Czy choćby potrafią wykorzystać szansę, jaka im się nieraz nadarza? Święty Piotr zapewnił im u Wandurskiego możliwość zrealizowania jednego marzenia. Niestety, marzenia ludzkie okazały się małe. A wybór jakiegokolwiek prowokował do kłótni. Propozycje ograniczały się do worków z mąką, dolarów i własnych domków. Uwięzienie śmierci nastąpiło właściwie przypadkiem.

Zrazu było to dla ludzkości ulgą. Potem okazało się piekłem. Bo "póki naród nie pojmie, że nie śmierć, ale życie wymaga reorganizacji", świat pozostanie piekłem. Jest nim. "Ludzkość zidiociała". Czeka na walkę. Na eliminację. Wobec udaremnionego działania śmierci świat zaczął przybierać opaczne formy. Biedni nie mogli doczekać kresu swej nędzy. Młodzi starzeli się, ale nie osiągali dojrzałości. Ludzie stali się żałośni, Naturalne prawa rozwoju miała przywrócić wojna. Jaka?

Organizują ją ludzie zdeformowani, Ktoś ma trzy nogi. Inny tylko jedną. Epolety mają kształt ludzkich rąk. Na szyi budziki zawieszone na ogromnych łańcuchach. Niektórzy są przepasani żałobnymi szarfami. Przygotowują "teatr wojenny" - klepsydry, pomniki nieznanego żołnierza, emerytury dla zasłużonych. Do szeregów wojskowych wpełzają paralitycy, kuternogi. Ciągną z pieśnią na ustach: "Jak to na wojence bywa". Wjeżdża szkapa na kółkach. Formują się dwa szeregi frontu - po trzy osoby. Mierzą do siebie z karabinów. Wszystko odbywa się na tle muzyki.

Jest to dopiero początek rozgrywki. Właściwa wojna, niszcząca cały świat, zacznie się dopiero za chwilę. Scena jest prawie pusta. W tle majaczą konary gruszy, do której przywiązana jest śmierć. Jest niemal ciemno. Słychać warkot samolotów. Na scenę wtaczają się koła: gumowe, żelazne, drewniane; opony samochodowe i koła z drewnianych wozów; większe i mniejsze. Toczą się od kulisy do kulisy. Mijają się. I znów przetaczają. Punktowe światła reflektorów zataczają kręgi. Jest wir wojny. Jej upiorny koszmar. Bo nie ma tu ludzi. Są tylko przedmioty przez nich wprawione w ruch. Na chwilę wszystko przycicha. Scena pustoszeje. Ale za moment wlatuje samolot. Aktorka w rozpostartych rękach trzyma latarki - w jednej czerwoną, w drugiej zieloną. Przechyla się, kołuje, Słychać strzelaninę. Snop światła pada na widownię. Oślepia, To już nie walka. To niszczenie i zagłada. Przynosi nie śmierć - ona w straszliwych męczarniach wije się na gruszy, ale ból, cierpienie, deformację. Ludzie chodzą bez głów, z okaleczonymi kadłubami. Ze sznurowni zjeżdżają kukły przedstawiające ofiary wojny. Straszliwe. Ludzkość zaczyna teraz marzyć o zwykłej, "konwencjonalnej" śmierci. Ale ona nie chce zejść z gruszy. Zaprasza do siebie. Nikt nie idzie. Jak wobec tego przywrócić równowagę na ziemi? Ludzie się zbierają, obradują, coś krzyczą. Wieczory z napalmem - ktoś woła. Wesoła kanonada. Wesoły japoński grzybek. Iperytem świat. Wreszcie wszyscy ruszają na gruszę. Chcą ją sznurami obalić. Ściągnąć z niej śmierć przemocą. Drzewo nie poddaje się. Wtedy tańczą wokół niego. Miarowo, rytmicznie.

Przychodzi na ziemię święty Piotr. I on prosi śmierć, aby powróciła do służby. Śmierć odmawia. Nie chcę być zbiorowa, zagoniona - tłumaczy się. Chcę być ludzka, pojedyncza i samotna. Nienawidzę przerażenia, gwałtu i ognia. Odwiedzin w pokoju dziecinnym.

Wszyscy - ludzie i święci - są straszliwie zmęczeni życiem bez wytchnienia i kresu. Bo kresu nie ma gwałt, przemoc, zniszczenie. Jedyna nadzieja jest teraz w śmierci. Ona uosabia naturalny porządek świata. Oczywiście tylko wtedy, kiedy działa sama, a nie z przymusu, jaki chcą na niej wywrzeć ludzie. I ona okazuje się ostatecznie najbardziej wrażliwa na sprawy człowieka i ziemi. Przychodzi do Wyrobnika i po cichu, bez warkotu samolotów i huku bomb zabiera go ze sobą. Tak, żeby nie widziała nawet żona. A potem tańczy.

Inscenizacja scenariusza Wandurskiego, dopełniona wierszami Tuwima, okazała się przejmująca. Bardzo współczesna i bardzo ważna. Proponuje pewną formę teatru wytrwale realizowanego przez Szajnę. Atakuje i wstrząsa widza przez podjęcie najistotniejszego problemu naszych czasów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji