Artykuły

Życie pozorne

Grudzień ubiegłego roku na scenach warszawskich przyniósł aż dwie premiery dramatów Larsa Norena. Teatr Dramatyczny wystawił "Jesień i zimę", a Teatr na Woli "Miłość - to takie proste". Czym można tłumaczyć zainteresowanie twórczością współczesnego pisarza szwedzkiego? Jego teksty wystawiane są nie tylko u nas, ale także w rodzimej Szwecji, jak również we Włoszech, Niemczech, Anglii i Ameryce. Noren bada z wnikliwością i dociekliwością jeden z najważniejszych problemów naszych czasów - szuka przyczyn rozpadu dzisiejszej rodziny. Wystawia na światło dzienne wnętrza swoich bohaterów, dociera do najdalszych zakamarków ich dusz, żeby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego osoby z natury najbliższe okaleczają się psychicznie. Zastanawia się, dlaczego z pokolenia na pokolenie rodzice niszczą życie swoim dzieciom. Rozważa, dlaczego przy końcu upływającego wieku stworzenie szczęśliwej rodziny należy być może do największych osiągnięć.

W obu dramatach schemat jest w zasadzie podobny. W pierwszej odsłonie "Jesieni i zimy" widzimy siedzącą przy stole rodzinę: matkę, ojca i dwie dorosłe córki. Obraz ten nie wróży niczego złego. Również w drugiej sztuce początkowo przysłuchujemy się kurtuazyjnym rozmowom dwóch małżeństw, które właśnie wróciły z teatru i wymieniają uwagi na temat świeżo obejrzanej premiery. Stopniowo poznajemy mroczną prawdę o bohaterach. Ta prawda zamknięta jest w czterech ścianach. Noren wprowadzą nas do nich. Otwiera drzwi pokoju każdej z postaci i wystawia na światło dzienne najbardziej traumatyczne przeżycia, które odcisnęły głębokie piętno na ich psychice.

W Teatrze Dramatycznym autor scenografii Marcin Jarnuszkiewicz umieszcza bohaterów, którzy właśnie kończą niedzielny obiad, jakby w obszernym szklanym akwarium, co sprawia, że przestrzeń jest mało przytulna, wieje chłodem - tak jak relacje między członkami rodziny. Usytuowane w głębi sceny nagie drzewo potęguje ten nastrój. Scenografia przywodzi na myśl klimat Skandynawii. Odwołują się do niego także tytułowa jesień i zima. Te pory roku ponadto metaforycznie wyznaczają aurę, w której przyszło żyć bohaterom.

Noren bywa porównywany do Strindberga, Ibsena czy Bergmana. Analogia jest trafna. Jego postaci widzimy w momencie, kiedy odbywają coś na kształt terapii grupowej w towarzystwie najbliższych sobie osób. W "Jesieni i zimie" wyznania prowokuje młodsza córka Ann, która nie jest w stanie dojść do ładu ze sobą. Dowiadujemy się, że od najmłodszych lat spała z mężczyznami. Miała kilka skrobanek. A teraz wychowuje samotnie syna i ma trudności, żeby zarobić na swoje i jego utrzymanie. Czuje, że jej niezrównoważenie emocjonalne ma źródło w niejasnej relacji z ojcem. Choć bohaterka ma 34 lata, jest w niej młodzieńczy bunt. Ona jedna ma odwagę powiedzieć, że poprawne na co dzień stosunki rodzinne są w rzeczywistości chore. Ann nie potrafi ukryć urazy w stosunku do rodziców, pozwala sobie na bezczelne odzywki, nie przebiera w słowach. Rolę tę bardzo dobrze gra Agata Kulesza. Aktorka przechodzi od agresji i histerii do otępienia. Matce, która wypija kolejne kieliszki wina, rozwiązuje się język. Przyznaje się do dawnej zdrady małżeńskiej, nazywając okres romansu najszczęśliwszym w życiu. Wyznaje, że jej mąż Henryk zawsze najbardziej kochał swoją matkę, która urodziła go i wychowała tylko dla siebie i nigdy nie pozwoliła dzielić się nim z inną kobietą. Nawet po założeniu własnej rodziny Henryk wszystkie wieczory spędzał u swojej rodzicielki. Ta gorzka spowiedź należy do Ewy Żukowskiej. Jest to zresztą najlepsza rola w przedstawieniu. Żukowska początkowo gra bardzo nienaturalnie, jak zła aktorka, która nie może "wejść" w rolę. Jej Margareta stara się przecież zachować pozory, że stosunki rodzinne są nieskazitelne, a młodsza córka ma jedynie urojenia. Potem zrzuca maskę i pokazuje swoje rzeczywiste oblicze. Z kolei Henryk (Zygmunt Malanowicz), mąż i ojciec rodziny, jako jedyny spośród całej czwórki zachowuje kamienny spokój. On jeden nie jest w stanie zdobyć się na chwilę prawdy. Jego milczenie nie pozwala do końca poznać ponurej tajemnicy rodzinnej.

Z kolei w dramacie "Miłość - to takie proste" wydaje się, że wszystkie karty zostały odkryte. Bohaterowie pod wpływem kolejnych drinków rzeczywiście czynią wyznania, niemal jak podczas seansu psychoanalitycznego. Oba małżeństwa - jedno ze stażem dwunastu lat, drugie dwudziestu - odsłaniają przed nami najintymniejsze sekrety swego nieudanego pożycia, skrywane urazy. Bohaterowie znęcają się nad sobą nawzajem w najbardziej okrutny sposób. Hedda - nie spełniona aktorka - z największą satysfakcją przypomina swojej przyjaciółce Almie - aktorce, która ma szczęście grać główne role - że ta ma wszystko oprócz dziecka. Obie nie pozostają również dłużne swoim mężom, którym zarzucają oziębłość, prowadzącą niekiedy do przemocy fizycznej.

Postaci Norena odbijają się w sobie jak w lustrach. Ewa, starsza córka małżeństwa z "Jesieni i zimy", osiągnęła sukces zawodowy. Wspomina, że czuje się szczęśliwa, kiedy zagląda do kalendarza i widzi wypełniony każdy dzień na pół roku z góry. Ma luksusowy dom z ogrodem, samochód. Jej mąż też zarabia bardzo dobrze. Mimo to cierpi na bezsenność, jest rozdrażniona. Ewa nie może mieć dzieci. Mimo że zachodzi w ciążę, nie jest w stanie jej donosić. Bohaterka wyznaje, że nienawidzi swego ciała i że chciałaby je gdzieś odłożyć. Podobne nieszczęście dotyka przecież Almę. Ona także ma za sobą kilka poronień. Stwierdza, że jej ciało to grób. To samo zdanie pada z ust Ewy.

W "Jesieni i zimie" zdarzenia toczą się po kręgu. Wygląda na to, że córki za tydzień znów przyjdą do rodziców na niedzielny obiad. I być może znów, tak jak zawsze, cała czwórka weźmie udział w cierpkiej wymianie zdań, podczas której po raz kolejny odkryją jakiś mroczny fragment przeszłości, rozdrapią stare rany. Ale nigdy nie będą mieli odwagi zajść tak daleko, żeby poznać prawdę o sobie i oczyścić się raz na zawsze z dręczących ich niepokojów.

Inaczej jest w "Miłość - to takie proste". Kumulujące się napięcie osiąga moment szczytowy w finale. W tym przypadku już nic nie będzie takie jak dawniej.

Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym w reżyserii Andrzeja Domalika ogląda się z zapartym tchem. Po raz kolejny możemy się przekonać, że gęste, dobrze napisane dialogi wystarczą, aby pochłonąć bez reszty uwagę widzów. I nie są tu potrzebne żadne dodatkowe sztuczki inscenizacyjne. Spektakl Jacka Gąsiorowskiego w Teatrze na Woli wypada gorzej, ale też sam materiał literacki jest mniej udany, a poruszany temat raczej "wymęczony". "Miłość - to takie proste" wydaje się dość banalną sztuką obyczajową, wyraźnie nawiązującą do dramatu Albee'go "Kto się boi Virginii Woolf?". W przedstawieniu Gąsiorowskiego nie ma również wybitnych ról. Najciekawiej wypada Alma Moniki Niemczyk, która - podobnie jak Ann w "Jesieni i zimie" - burzy sztuczną konwencję spotkania i zmusza zebranych do zwierzeń.

Omawiane tu dramaty Larsa Norena pozbawione są nadziei. W życiu jego protagonistów występują tylko dwie pory roku: jesień i zima, które nieustannie następują po sobie. Poranione psychicznie postaci bezskutecznie wypatrują wiosny. Chociaż, jak dowiadujemy się z noty biograficznej, autor napisał także dramat "Lato". Może więc Noren postanowił rozświetlić nieco ponure losy swoich bohaterów i wyprowadzić ich z domowego piekła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji