Czy Eurydyka umarła?
Jeden z najbardziej fascynujących mitów ludzkości, jedna z najpiękniejszych oper w historii muzyki i być może najlepszy spektakl muzyczny, jaki dotychczas widziałam. Mowa o premierze "Orfeusza i Eurydyki" Glucka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Premierze oficjalnej. Ta bowiem, która miała miejsce w maju 2004 roku, a była owocem współpracy z producentem niemieckim, okazała się mocno niezadowalająca - spektakl natychmiast zniknął z afisza. Po premierze obecnej pozostaje mi tylko strawestować, że "złe dobrego początki" i pogratulować polskim artystom talentu i smaku. Pogratulować tym bardziej, że nie pozostawiono im całkiem wolnej ręki i ze względów finansowych choćby musieli w jakimś stopniu odnieść się do poprzedniej inscenizacji. Obecny spektakl to już trzecia w Krakowie próba zmierzenia się z dziełem Glucka (po premierach w 1970 i 1984 roku), dla reżysera - Włodzimierza Nurkowskiego - druga (wersja z 1984 roku była również jego autorstwa).
"Niech się ukaże genialny człowiek, który umieści prawdziwą tragedię [...] w teatrze operowym! Chodzi nie tylko o reformę muzyki; chodzi o reformę teatru" - nawoływał w 1757 roku Diderot w swej "Trzeciej rozmowie o nieślubnym synu". Pięć lat później genialny człowiek - Christoph Willibald Gluck - zaprezentuje światu "Orfeusza i Eurydykę" - dzieło, które stanie się zwiastunem słynnej reformy teatru operowego. Teatru - podkreślam - gdyż odtąd wszystkie elementy inscenizacji: muzyka, poezja, scenografia i taniec będą świadomie współtworzyć dzieło sceniczne. Dzieło, dla którego punktem wyjścia jest zawsze poezja.
Takie właśnie świadome, konsekwentne, bez cienia przypadkowości i spójne we wszystkich elementach dzieło przedstawia nam Włodzimierz Nurkowski. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że jest on również autorem scenografii. Jego spektakl rozgrywa się w dwóch planach: egzystencjalnym i twórczym, to tragedia Orfeusza-kochanka i Orfeusza-artysty. Plany te łączą się ze sobą: wraz z utratą ukochanej Eurydyki Orfeusz traci moc twórczą, a z nią sens istnienia. Ta koncepcja, jak chce reżyser, to konsekwencja wyjścia od etymologii imion protagonistów, gdzie Orfeusza możemy wywieść od greckiego "pięknego głosu", Eurydykę zaś - od "głębszej myśli, sensu". Jest to zatem opowieść o miłości i twórczości, lecz nie jedynie. To również opowieść o śmierci i konfrontacji z nią. Opowieść o każdym z nas.
W inscenizacji Nurkowskiego fascynuje scenografia. To nie feeria, jak można by oczekiwać po baśniowej, mitologicznej fabule. To oprawa skromna, ascetyczna wręcz, a przez to symboliczna i niezmiernie sugestywna. Autor zawęża ją do dwóch rekwizytów: harfy Orfeusza i grobu Eurydyki oraz trzech barw: białej, czarnej i czerwonej. Mistrzowsko operuje kontrastami: orszak weselny towarzyszący uwerturze zostaje bezpośrednio zestawiony z następującym po nim konduktem pogrzebowym przy pierwszym wejściu chóru. Trudno jednoznacznie określić, w jakim czasie rozgrywa się akcja: dekoracje są stylistycznie "przezroczyste", choć mogą sugerować umowny antyk, kostiumy współczesne bądź neutralne (balet). Bowiem "ta historia rozgrywa się w każdym z nas" powiada reżyser, widz sam winien uzupełnić naszkicowany zaledwie obraz.
Mit Orfeusza i Eurydyki poddaje się dwojakiej interpretacji. Klęska Orfeusza może być wynikiem słabości człowieka, jego niewiary w cud. "Wiedział, że musi wierzyć i nie umiał wierzyć" - pisze Miłosz. Może też być unaocznieniem nieprzystawalności dwóch światów: ziemskiego i pozaziemskiego, świadczyć o niemożności ich pogodzenia. Eurydyka nie potrafi wrócić na ziemię wątpiąc w trwałość uczucia, Orfeusz może potwierdzić ową miłość dopiero na ziemi. Ku takiej interpretacji skłania się spektakl Nurkowskiego. Podróż w zaświaty zostaje więc zastąpiona podróżą w głąb siebie, "podróżą na wschód" - jak określił to Carl Gustav Jung; cała baśniowość opery staje się zatem projekcją wyobrażeń, marzeń i stanów psychicznych Orfeusza. Jak wobec tego uporać się ze szczęśliwym zakończeniem opery, narzuconym libreciście - Raniero da Calzabigiemu - przez konwencję epoki? Nurkowski czyni to w sposób ironiczny i głęboko patetyczny zarazem, sposób jakże szlachetny. W tle widzimy orszak weselny śpiewający apoteozę miłości, w planie pierwszym - Orfeusza klęczącego nad grobem Eurydyki. Tak kończy się opera, tak też się zaczyna. Lecz teraz, po przejściu całej drogi cierpienia, Orfeusz jest już innym człowiekiem. Lepszym, szlachetniejszym, piękniejszym. Jest też innym artystą.
Sukces krakowskiego spektaklu to jednak nie tylko dzieło reżysera i scenarzysty, ale też - w niemałym stopniu - wykonawców. Przede wszystkim odtwórczyni roli Orfeusza - Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd. Jej wspaniały mezzosopran - choć zapowiadano niedyspozycję zdrowotną - brzmiał szlachetnie zarówno w górnych, jak w dolnych rejestrach. W pierwszym rzędzie zachwyciły mnie jednak jej niespotykane właściwie w teatrze operowym umiejętności aktorskie. Głęboki tragizm i cierpienie tej postaci były tu czyste - "papierowe" afekty (jakże, niestety, typowe dla świata opery), nie zaszeleściły ani razu. Słuchając samego tylko głosu, patrząc na samą tylko twarz, widziało się ten sam ból. Artystka zwierzyła się przed premierą, że rolę Orfeusza odczuwa szczególnie osobiście. Było to widoczne.
Joanna Tylkowska (Eurydyka) stworzyła postać ciepłą i kobiecą. Interesująco reżyser potraktował Amora (jak zawsze świetna technicznie Katarzyna Oleś-Blacha). W jego spektaklu to postać odrębna, jakby ze świata operetki - wyfiokowana biała peruczka i ostra czerwień sukni podkreślają przynależność do innej konwencji. Kierownik muzyczny - Piotr Sułkowski - założył wierność raczej duchowi niż literze stylu barokowego, osiągając w orkiestrze efekt naturalności i spójności. Również chór (przygotowany przez Ewę Bator) należał do mocniejszych stron spektaklu, brzmiąc szczególnie imponująco w akcie I. Warto podkreślić rolę baletu, który nie ograniczał się li tylko do popisu choreografii, a stał się ważkim elementem dramaturgii całości.
Orfeusz leży nad grobem Eurydyki. "Zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi." Czy widzi białą suknię Eurydyki w orszaku weselnym? Nie wiem. To zależy od niego. Od siły jego wiary. Od siły jego uczucia. Reżyser, zapytany o przesłanie swej inscenizacji, odpowiedział, że jest nim miłość. "Bo wszystko może, wszystko pokona, we wszystkim pokłada nadzieję. Nigdy nie ustaje." To chyba dobre przesłanie dla muzyki "Orfeusza i Eurydyki" Glucka, którą Romain Rolland scharakteryzował jednym tylko słowem: "cnota".