Lekcja czterech pań
"Lekcją" wystawioną w Starym Teatrze, na scenie przy ul. Sławkowskiej 14, przypomniano arcyciekawą osobowość i twórczość Eugene Ionesco, dziś już siedemdziesięcio-kilkuletniego dramaturga. Piszę, o tym właśnie przedstawieniu głównie z dwóch powodów: żeby odnotować różnicę w odbiorze sztuk tego dramatopisarza na polskich scenach - 30 lat temu i dziś, oraz żeby wyrazić zachwyt grą Anny Polony.
Ionesco pojawił się po raz pierwszy na polskich scenach w 1957 r., kiedy tylko rozluźniły się rygory wszechobowiązującej poetyki socrealizmu. Teatr Klubu Krzywego Koła w Warszawie wystawił "Łysą śpiewaczkę", a Stary Teatr w Krakowie, w tymże roku, "Krzesła". Pamiętam to przedstawienie, atmosferę sensacji teatralnej, coś w rodzaju szoku na widowni. Był to reżyserski debiut Jerzego Grotowskiego. Starego grał Jerzy Nowak. Widzowie, uderzeni nowością rzeczywistości scenicznej, nie bardzo wiedzieli, jak się zachować: przeżywać metafizyczny dreszczyk, śmiać się czy się nudzić? Nudzić się nie wypadało, śmiech ze spiętrzenia absurdu nie był jeszcze w modzie, ludzie zatem przeżywali tajemnicze novum jak wstępowanie w zakazany dotychczas świat. Próbowali odszukać katarktyczne związki właśnie z bolesnymi paradoksami losu Starego i Starej, umieszczając się razem z nimi w ciemnym egzystencjalnym gąszczu, porysowanym tragicznymi pęknięciami, zagrożonym przez pustkę. Siedzieli jak na nabożeństwie, jak na seansie spirytystycznym. A publiczność paryska już we wcześniejszych latach pięćdziesiątych bawiła się sztukami Ionesco, zaśmiewała się do łez, zgodnie z gatunkiem tych sztuk i intencją autora.
Oczywiście, Ionesco jak Beckett, jak wyprzedzający ich u nas o epokę Witkacy, kojarzy się z teatrem absurdu. Oni, choć przecież nie tylko oni, patrzą na świat i życie jak na egzystencjalny nonsens. Ionesco zwierza się w "Okruchach dziennika": Życie ludzkie, ludzka dola jest nie do zniesienia. (...) Nie mogę pojąć, jak to jest możliwe, że przez setki i setki lat ludzie pogodzili się z życiem i śmiercią na warunkach nie do przyjęcia. W takich i podobnych wypowiedziach nie ma niczego nadzwyczajnego, niczego poza powszechnym ludzkim doświadczeniem. Ani oryginalnie głębokiego i twórczego, w tym, że Ionesco żyje i tworzy jakby w wirze absurdu, jakby porażony fenomenem śmierci. Ciekawsze jest co innego: ten człowiek, ten pisarz jest świetnym autorem sztuk, które rozśmieszają, jest twórcą szeregu tragicznych fars, komedii, dramatów komicznych, bawiących ukazywaniem życia zanurzonego we frazesie, w głupstwie, w opaczności, w bezsensie, w pustce i wielorakiej biedzie. Czy to nie tragizm? Tak, ale samowyzwalający się, samooczyszczający śmiechem na widok śmieszności wszystkiego.
Warto przy okazji poinformować, że Ionesco napisał libretto do opery Dominiqua Probsta "Maximilien Kolbe", której prapremiera odbędzie się w sierpniu br. w Rimini we Włoszech.
"Lekcja" może być potraktowana i grana jako rodzaj sadystycznej, psychodramy, posługującej się jak narzędziem - drwiną z kabotyńsko napuszonej i żałośnie bezużytecznej wiedzy. Co za gratka - wmontować w tę drwinę banalną sytuację ludzką, ludzkie postaci zobaczone jako ląlkowo-bebechowate figurki, jako makabryczne kukiełki. Scena będzie się skręcać od nadmiaru komicznej makabreski, od kłębowiska patetyczno-błazeńskich wykrzywień, a widownia będzie wyć ze śmiechu od rozmigotania orgią słowno-sytuacyjnego absurdu, za zasłonką którego kryje się niby to jakieś tajemnicze ostrze.
Publiczność roku 1988, bardziej świadoma, kto to Ionesco, otrzaskana już z absurdami w sztuce i w życiu, przyjmuje sztukę Ionesco jak świetną, trochę wyrafinowaną podnietę do pośmiania się, jak testowe spotkanie się z czymś, co kiedyś bulwersowało, a dziś już niemal porosło pleśnią klasyczności: żywe to jeszcze? pulsuje siłą z lekka perwersyjnej zabawy? czy jut zwietrzało i nudzi?
Kameralna scena w piwnicy przy ul. Sławkowskiej trzęsie się od cudownych szaleństw aktorskiej gry, a kameralna widownia co chwila daje dowody dojrzałego dystansu do groźnych głębi filozoficznych "Lekcji" i bawi się jak czymś od dawna oswojonym, a wciąż zdolnym do iskrzenia się zabawnie makabrycznym humorem.
Ale to zasługa wykonawców, raczej wykonawczyń. Inscenizacja "Lekcji" jest dziełem pań. Reżyserka przedstawienia, Włoszka Elina Lo Voi, napisała w programie teatralnym: (...) a gdyby tak profesor był kobietą? Co by się stało? Co by więcej mogłoby się wydarzyć niż to co (już od pierwszych słów) narzuca się jako jedyne nienaturalne rozwiązanie tej sztuki?
W roli więc Profesora występuje Anna Polony i jest to lekcja wirtuozowskiej gry scenicznej. Razem z nią wchodzi na scenę cała sztuka. Wieczór teatralny wypełnia się jej obecnością, osoby sztucznej w każdym ruchu i każdym słowie, udającej kogoś szyderczo nierzeczywistego, a zarazem bardzo prawdziwej w każdej chwili swego istnienia, przedstawiającej kogoś jakby spoza autentycznego życia i jednocześnie uwikłanego w życie groteskowymi determinantami. Polony mówi, wykrzykuje, wyjękuje tekst straszny, kikutowaty, sztuczny, wzdęty bzdurami i bredniami, i wewnętrznie związany zwariowaną logiką. Nadanie ekspresji i melodii takiemu tekstowi, bełkotowi nadzianemu terminologią matematyczną i filologiczną, i zharmonizowanie go z kabotyńsko-męczeńską akcją wykładów, z obsesyjną galopadą scenicznych czynności aż do ściągania sukni z siebie, aż do pogrążenia się w milczenie i zbrodnię poza sceną - to piekielnie trudna i wielka sztuka. Artystka umie łączyć brawurowo rozszalałą ekspresję z precyzyjnym rysunkiem każdego szczegółu. Owa amplituda wybuchów i ściszeń, rozbrykania i wyrachowania scenicznego - podporządkowana wymogom sztuki aktorskiej - budzi podziw. Taka gra, posługując się świetną techniką, idzie z wnętrza. W grze Anny Polony pięknie potwierdza się prawda tego, co ona niedawno powiedziała w wywiadzie: "Można mieć wrażliwość i wyobraźnię, o nie umieć tego sprzedać. Bywa też jeszcze inaczej: można mieć cyrkową umiejętność tworzenia postaci a rezultat jest nie do kupienia, bo nie robi wrażenia na widzu. Ekwilibrystyczne umiejętności techniczne to niekoniecznie pewny sukces". Uczennicę gra Aldona Grochal, artystka mająca wszelkie walory, aby zrobić karierę aktorską. W "Lekcji" znakomicie partneruje Annie Polony. Jej gra, urozmaicona w melodyce i mimice, zarazem powściągliwa i oszczędna, zasługuje na wysokie uznanie. Wreszcie Beata Malczewska jako Służąca to trzecia bardzo dobra rola. Wypowiada tylko parę słów, ale jej prawie milcząca obecność na scenie wytwarza dziwną aurę, jakieś trudne do określenia napięcie, jest podtekstem komentującym to, co dzieje się podczas lekcji. Dlaczego aktorka o wspaniałej sylwetce i interesującym głosie tak rzadko jest obsadzana w teatrze?
"Lekcja" - koncertowa gra trzech pań i beczka śmiechu. Absurd bijący ze sceny może już tylko bawić. Gniecie i przyprawia o egzystencjalne frustracje absurd pozateatralny, ten, jaki spotykam zaraz po opuszczeniu teatru, ten, który zalewa obszary naszego życia codziennego, będący także rezultatem wieloletniej absurdalnej teatralizacji naszego życia społecznego.