Artykuły

Walka z Personą

Bardzo trudny temat mógł zostać zrealizowany tylko, gdy granica między fikcją a rzeczywistością uległa niedostrzegalnemu zamazaniu. Krystianowi Lupie to się udało. Korzeniak stała się dla nas Marilyn, a Marilyn Sandrą Korzeniak. Spektakl zaś okazał się kolejnym w przypadku tego reżysera dziełem wybitnym - o spektaklu "Persona. Tryptyk. Marylin" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Jakub Papuczys z Nowej Siły Krytycznej.

Krystian Lupa od czasu "Kalkwerku", który premierę miał w 1992 roku przeszedł długą artystyczną drogę. Robił spektakle w precyzyjnie wypracowanym stylu, jednocześnie nieustannie eksperymentując i poszukując. Próbował przezwyciężać wszelkie schematy i kategorie, także te wypracowane przez siebie. W twórczy sposób wędrował między różnymi, czasem bardzo od siebie odrębnymi biegunami. Każdym następnym dziełem wprowadzał do swojej teatralnej estetyki coś świeżego. Uważnie wybierał te elementy, które jego styl wzbogacają, inspirują go i włączał je do kolejnych spektakli. W tej drodze bardzo ważnym punktem była jego poprzednia praca, czyli "Factory 2".

Dlatego też "Personę. Tryptyk/Marilyn" uważam za najdoskonalszy dotychczas spektakl tego artysty. Nieprzypadkowo przywołałem "Kalkwerk". On też był wynikiem długiej drogi, rezultatem wieloletniego procesu kształtowania się osobowości reżysera. Stanowił mocny punkt, dzięki któremu osiągnął mistrzostwo w pewnym sposobie uprawiania przez siebie teatru. "Persona" wydaje się połączeniem tego mistrzostwa z najbardziej innowacyjnymi elementami odkrytymi w okresie między "Kalkwerkiem", a "Factory 2".

"Marilyn" opiera się na niesamowitym aktorstwie. Rola Sandry Korzeniak, niezwykle złożona, wpadająca w przeciwstawne emocje, zagubiona i walcząca o wyrażenie własnej wyjątkowej osobowości w prawdziwej sztuce, odnalezienie własnej tożsamości w aktorskim wyrazie, została zbudowana perfekcyjnie. Moc spektaklu opiera się na osobie głównej bohaterki. Może przesadzę, ale podziwiając Sandrę Korzeniak na myśl przychodziła mi jeszcze tylko rola Ryszarda Cieślaka w "Księciu Niezłomnym". Korzeniak także ma ogromną energetyczną siłę i autentyzm, wydaje się, że wszystkie ruchy, gesty, jakie wykonuje, nie pochodzą ze sztywnej partytury, wyuczonego aktorskiego scenariusza, ale wypływają prosto z jej wnętrza (sam Krystian Lupa przed premierą nie wiedział, jak długo będzie trwał jego spektakl, mówiąc, że zależy to od rytmu gry aktorki, którego nie można jednoznacznie przewidzieć). Korzeniak nie zagrała Marilyn, ona się nią stała. Widzowie zaś przez trzy godziny mają okazję podziwiać niewiarygodne efekty tej transformacji.

Lupa dwa ostatnie spektakle osnuwa wokół przestrzeni popkultury. Z tego ogromnego przestworu wybiera tematy, które integralnie pasują do uprawianej przez niego sztuki. Nie pokazuje jej w formie, w jakiej wszyscy ją znamy. Gwiazdy kochane przez miliony, znane z wielkich komercyjnych dzieł i cudownego życia pokazuje od nieznanej strony. Rozbija wizerunek utrwalony w naszej świadomości przez największy nośnik popkultury, czyli media. Wydobywa momenty bólu, zwątpień, kompleksów i osamotnienia, jakie musi przeżywać każdy artysta.

Marilyn w spektaklu nie ma nic wspólnego z osobą, jaka kojarzy się z filmów "Słomiany wdowiec", czy "Mężczyźni wolą blondynki". Widzimy ją w pustej hali (podobno to w niej Charlie Chaplin kręcił kiedyś niektóre ze swoich filmów), brudnej, zimnej, odpychającej. Leży na środku stołu, pośród porozrzucanych poduszek, niedopałków papierosów, pustej butelki whisky. Półnaga, w rozciągniętym, spranym swetrze, o hipnotycznym wyrazie twarzy wyrażającym rozgoryczenie, wysiłek, rozpaczliwą rezygnację. Stan ten jest jej potrzebny, aby mogła zbudować swoją ostatnią wielką rolę. Postać Gruszeńki z "Braci Karamazow" w niezrealizowanym projekcie swego męża Artura Millera, Monroe chciała zagrać wręcz obsesyjnie. W spektaklu Lupy udało jej się to zrealizować - dosłownie.

Gruszeńka zawsze była w Marilyn. Siedziała w jej wnętrzu. Piła z nią whisky, krzyczała, paliła papierosy. Nie pozwalała jej w nocy spać. Można rzec, że w podwójnej, rozdwojonej, schizofrenicznej (a właściwie, jak zostaje to nazwane w spektaklu neurastenicznej) osobowości głównej bohaterki zajmowała nieodłączną przestrzeń. Służyła wypełnieniu pustki jej artystycznej osobowości.

Dlatego też "próba", w której bohaterka pokazuje efekty tej symbiozy Pauli Strasberg, jest samodzielną i autonomiczną kreacją. Na wielu poziomach. Gruszeńka będzie zagrana niezwykle subtelnie, jednocześnie demonicznie wykorzystując siły życiowe Monroe. Działa na granicy kreacji i prawdziwego życia. Kształt tej roli będzie wypływał z niezwykle silnej potrzeby wyrażenia bólu i poczucia osamotnienia Marilyn po rozstaniu z Arturem. On sam nieustannie przywoływany, zaś jego los będzie bezwzględnie wykorzystany do "wydobycia" Gruszeńki na zewnątrz. Emocje i stany, jakie wzbudzał w Marilyn, zostaną przeniesione na kreację postaci. Jej kondycja i wyraz, jaki zyska postać z książki Dostojewskiego, ulegną niebezpiecznemu, pasożytniczemu zbliżeniu. Marilyn dokona w niej także dekonstrukcji narzuconego sobie wizerunku. "Jesteś ważniejsza od Chrystusa", "To ty masz władzę, wykorzystaj to, pamiętaj - Rosja, alkohol i taniec", będzie ją krygowała Paula. Według niej powinna stworzyć postać silną, zdecydowaną, mającą władzę nad ludźmi, panującą nad każdą sytuacją, dającą wykwit prawdziwej rosyjskiej duszy - stanowczej, władczej, która nie cofnie się przed niczym. Powinna wykorzystać pozycję, jaką osiągnęła w świecie, społeczny wizerunek, jaki udało jej się zbudować. Marilyn natomiast chce się uwolnić od pułapki narzuconych wyobrażeń. Wchodzi w fantasmagorycznie hipnotyczną przestrzeń starego magazynu. Może wyizolować się od zewnętrznego świata, w końcu naprawdę zrobić coś, co naprawdę czuje, uwolnić się od narzuconych schematów - działać wbrew nim. "Czujesz to, w tej przestrzeni coś jest, tutaj wreszcie mogę stworzyć Gruszeńkę" - powie do Pauli. Dlatego bohaterka książki w kreacji Monroe to postać lunatyczna, melancholijnie rozedrgana, nieustanne oscylująca wokół stanów jawy i snu.

Uczucie do Mitii będzie prawdziwe, a cierpienie wynikające z ich zagmatwanej relacji destrukcyjnie szczere. Będzie słaba i zagubiona, jak oglądana w spektaklu Marilyn. Nieustannie będzie jednak grała. Będzie chciała utrwalić także tę wielką "kreacje". Z przodu sceny stoi mikrofon. W pewnym momencie Monroe włącza kamerę. Na tylnej ścianie momentami pojawia się rejestrowany przez nią obraz. "Może ten twój stan też powinnaś nagrać?" - z oburzeniem krzyknie pod koniec sceny Paula. "Może cały czas to nagrywam?" - otrzyma prowokacyjną odpowiedź. Obraz znów pojawi się na ścianie. Widać na nim czas nagrywania. Mniej więcej równa się on czasowi, jaki upłynął od momentu rozpoczęcia spektaklu. Więc faktycznie bohaterka całą "próbę" nagrywała. Bo to jest jej kolejna wielka rola, zupełnie jak konfrontacja z Paulą. Marilyn nieustannie gra. Żyje grając - gra żyjąc. Te dwa pojęcia w jej przypadku muszą pozostać nierozerwalnie związane. Dlatego nawet spotkanie i kłótnia z Paulą i propozycja pomocy w zbudowaniu roli muszą pozostać sfilmowane. Marilyn, choć wie, że filmowa realizacja projektu "Braci Karamazow" ma nikłe szanse na zrealizowanie, odmówi wykonania go w teatrze. Unikalna kreacja w pustym magazynie musi przejść do legendy. Zapisać się w historii. Toteż, musi powstać jej zapis.

Lupa prowadzi wielopoziomową grę z widzem. Tworzone płaszczyzny spektaklu nieustannie się przeplatają. Uzyskuje przy tym niezwykłą spójność i naturalność zastosowanej struktury. Wzajemne przenikanie sztuki i życia, kreacji i autentycznego działania jest niezauważalne i właściwie nie sposób ich od siebie oddzielić. Ramy teatru rozciągane są w sposób absolutnie mistrzowski. Każda relacja Marylin z inną postacią (przyjaciółką Paulą Strasberg, fotografem Andre de Diensem, tajemniczym dozorcą, swoim psychoterapeutą dr. Ralphem Greensonem) będzie unikalnym połączeniem prawdziwych stanów bohaterki z jej grą. Wszak, jak już wspomniałem, "pusty" magazyn jest nieustannie filmowany. "Po co kazałaś mi przyjść" - spyta Paula. Prawdziwy artysta musi przetwarzać swoje wewnętrzne stany w rodzaj artystycznej ekspresji. Aktor nie ma ostatecznie ustalonej tożsamości. Nieustannie ją stwarza i kreuje. Własna "Gruszeńka" od wewnątrz rozbija jego osobowość. Wywołuje ból, wynikający z potrzeby osiągnięcia egzystencjalnej pełni i spójności. Jest jednak także środkiem do wydobycia ogromnej energii znajdującej się w każdym wielkim artyście.

Sandra Korzeniak, budując postać Marilyn, staje się nią. Marilyn w spektaklu tworząc postać Gruszeńki również się z nią zespala. Obrazy - sceniczny i pozasceniczny zostają na siebie nałożone. Dzieje się to w teatrze, który stara się stworzyć nową rzeczywistość. Odmienną od tej codziennej, ale paradoksalnie nierozerwalnie z nią związaną. Płacząca na screen-teście (zabiegu stosowanym przez Lupę w "Factory 2", polegającym na nagraniu wypowiedzi aktorów podczas prób) Korzeniak powie, że musi zbudować Marilyn od zera. Nie może wejść w żadne wyobrażenie, jakie o niej powstało, musi odrzucić wszelkie kulturowe i społeczne schematy osadzone w naszej zbiorowej wyobraźni. "Przecież, nie mogę stworzyć Marilyn w oparciu o wyobrażenie widzów. Bo czyje wyobrażenie mam wykorzystać, każdy z nas ma zupełnie inne. Jak mam grać wyobrażenie, ja nie jestem ideałem" - powie Korzeniak. Każda scena, w której Marilyn konfrontuje się z inną postacią, jest sposobem do wyrażenia jej stanu egzystencjalnego. Obaw i emocji. Ale za każdym razem jest też wielką artystyczną kreacją. Budowaną całkowicie od zera. Nie opierając się na żadnym szablonie Korzeniak "tworzy" Marilyn, stając się Marilyn, która jednocześnie stwarza swój unikalny wizerunek w rzeczywistości przedstawienia.

Na tylnej ścianie pojawią się także zdjęcia Marilyn. Zdjęcia, czyli także dzieła sztuki, starające się wyrwać prawdę rzeczywistości, ale jednocześnie mimo wszystko tę rzeczywistość fałszujące. Chociażby przez zatrzymanie ruchu, tworzenie wyizolowanego wycinka, nadawanie mu specyficznej wartości. Jednocześnie zdjęcia robione przez Andre pozwalają wydobyć z bohaterki piękno, ale takie, które pozwala uwolnić ją od narzuconego wizerunku. Pokazać materię niedoskonałą, zmęczoną, ułomną, ale prawdziwą. Znaleźć ukojenie w ucieczce od fałszywego, a nieustannie tworzonego ciała-wizerunku. Jednocześnie aparat pozwala nadać egzystencji dodatkowy ciężar. Uwypuklić chęć wyzwolenia Marilyn właśnie przez śmierć. Jedno ze zdjęć nie zostanie zrobione przez Andre, którego gra Piotr Skiba. Pojawi się na ścianie nagle. Przedstawia Monroe z zamkniętymi oczami, wyglądającą jakby była nieżywa. Ze sceny padnie pytanie, co to było. Andre nakłada na twarz Marliyn nienaturalnie dużo białego pudru. Zdjęcia, jakie robi, utrzymane są w trupiej estetyce. Tworzy się tu pewien rodzaj figury śmierci. Osiągnięcie całkowitego wyzwolenia, wolności, ucieczki od wszelkich konwencji możemy osiągnąć tylko w tym radykalnym rozwiązaniu. Wtedy dopiero osiągniemy wyzwolenie od ciała, ucieczkę ducha. Marylin jest zmęczona życiem, przytłoczona ciężarem swoich dotychczasowych osiągnięć. Wizerunek ją przerósł. Zmuszona jest ciągle się z nim mierzyć i w walce tej skazana jest na klęskę. Fotografia, zupełnie jak jej byt, jest czymś pomiędzy kopią a rzeczywistością. Momentem, w którym te dwa porządki się krzyżują. Oglądamy zdjęcia prawdziwej Marylin robione w trakcie spektaklu Sandrze Korzeniak, która ją "gra".

Motyw śmierci, reinkarnacji (Monroe w następnym wcieleniu chciałaby być motylem), chęci wyzwolenia także (a może przede wszystkim) od ciała, kieruje nas ku mistykowi Gurdżijewowi, który będzie bohaterem trzeciej, czyli następnej części tryptyku. Marilyn w postaci, w której zna ją cały świat, pojawi się tylko raz. Właśnie w scenie seansu mistycznego prowadzonego przez gruzińskiego mistrza. Zostanie od tej utrwalonej postaci wyzwolona w niezwykle gwałtowny, radykalny sposób. Dokonana zostanie samoofiara Marilyn. Dosłownie pod wpływem grupy wyznawców Wielkiego Maga "spali" się, zniszczy swoją zewnętrzną powłokę. Przedstawiająca to ostatnia scena ma ogromną siłę. Ponownie obrazy nałożą się, a widz będzie miał nieodparte wrażenie, że spalenie Marilyn na filmowym ekranie dokonuje się parę metrów od niego. Uwolnienie może się zrealizować jedynie poprzez śmierć - poświęcenie siebie. Filmowane wraz z przebiegiem całej mistycznej sesji przez telewizyjną ekipę. Wszystko okazuje się na pokaz. To, od czego Marilyn pragnęła się uwolnić, będzie podążać za nią do ostatniej chwili.

Unikalność rzeczywistości, jaka została wykreowana na scenie, wszystkie elementy, które nie umożliwiają jednoznacznego skategoryzowania, ustalenia, gdzie przebiega granica między prawdą a kłamstwem, fikcją a realnością, powoduje, że pytanie o granice aktorskiej, artystycznej kreacji wkracza na wyższy poziom. Lupa sprawia, że zyskuje ono wymiar uniwersalny. Kieruje się ku naturze egzystencji w ogóle. "Persona" Bergmana, rewolucyjny i przełomowy w historii kina film jest właśnie o tym, że każdy z nas, nie tylko artysta, wpada w pułapkę kreacji i kształtującej ją narracji. Człowiek w relacjach społecznych przybiera jedynie maskę, próbuje dostosować się do oczekiwań innych osób, kontakty z nimi powodują, że tworzymy i wydobywamy na zewnątrz jedynie powierzchnię naszej osobowości, ukrywając prawdziwe wnętrze. Jeżeli będziemy te pozorne uczucia uważać za autentyczne, kreacje za naszą prawdziwą osobowość, wpadamy w pułapkę kulturowej adaptacji. Ulegamy poczuciu wyobcowania od samych siebie, nasza osobowość staje się jednostajna i bezbarwna, a my podświadomie ją przyjmujemy. Wydobywając jądro naszej osobowości, musimy walczyć z kulturowymi uwarunkowaniami, a także z ukształtowaną potrzebą ukrywania swego wnętrza. Rola, jaką odgrywa każdy z nas staje się bardziej autentyczna od własnej osoby.

Marilyn chciała ten schemat przekroczyć. Jako aktorka przez całe życie zmuszona do przybierania ról i póz, pod jego koniec chciała się od owej powierzchownej Persony wyzwolić. Dotrzeć do głębi. Zrobiła to jednak także przez przybranie kolejnej roli, ale tym razem miała to być "postać" prawdziwa. Być może tylko poprzez Gruszeńkę umiała wydobyć swoje prawdziwe "ja". Potrzeba transgresji była w niej tak silna, a jednocześnie tak niebezpieczna, że wymagała ochrony w postaci kolejnej kreacji. Kreacji, która jednocześnie była samym życiem. Dlatego osobowość Marilyn została rozbita. Jednak jednocześnie destrukcji uległa jej nieautentyczna, przybrana powłoka. Poprzez Gruszeńkę, Marilyn zbliżyła się do samej siebie. Persona uległa symbolicznemu i dosłownemu spaleniu. Powierzchnia została zniszczona, wnętrze ocalone, lecz nie mogło już funkcjonować w naszym świecie. My chcemy jedynie oglądać to, co jest spektakularne. Dla nas autentyczna, szczera walka - zmaganie się z samym sobą i tak zostanie przemieniona jedynie w spektakl, widowisko, zbiór Person na scenie. Andre powie Marilyn, że oboje znajdują się na scenie w teatrze, że grają w spektaklu, są nieustannie oglądani: "Oni wciąż czegoś od nas oczekują, a tu nic nie ma". Przed ostatnią sekwencją kamera zostanie skierowana na publiczność. Świat, popkultura, media, a także my sami jesteśmy winni tej powierzchowności i fałszowi rzeczywistych relacji, również tych odbywających się wewnątrz nas. Wszystko zamieniamy w grę, jeżeli nie gramy, to nie istniejemy. Natomiast wszelkie próby wyzwolenia muszą być tożsame z unicestwieniem i wykluczeniem.

Druga część "Persony" jest perfekcyjnie skonstruowana. Ma niezwykle mocny, wyrazisty rytm. Muzyka, choć towarzyszy prawie każdej scenie, jest bardzo subtelna, często ledwie słyszalna. Prowadzi jednak widzów, nadaje spektaklowi niezwykłej spoistości. Rytm wyznacza także Sandra Korzeniak. Jej gesty, słowa, pauzy, oddechy tworzą idealną całość. Stanowią organiczny, doskonale spójny mechanizm. Mnie szczególnie zapadła w pamięci scena tańca Marilyn jako Gruszeńki. Włączając bardzo gwałtownego walca, Korzeniak przestawia się w jego rytm niemal automatycznie. Widz nie dostrzega momentu przejścia od poprzedniego stanu. Tylko tak idealna struktura spektaklu, jego całościowe dopracowanie mogło sprawić, że między osobami Marilyn i Korzeniak nie dostrzegamy żadnej różnicy. Także wszystkie zabiegi "wychodzące" poza spektakl - zdjęcia, nagrania z prób nadają mu jedynie tym większej zwartości i stosowane są w sposób dokładnie przemyślany. Bardzo trudny temat mógł zostać zrealizowany tylko, gdy granica między fikcją a rzeczywistością uległa niedostrzegalnemu zamazaniu. Krystianowi Lupie to się udało. Korzeniak stała się dla nas Marilyn, a Marilyn Sandrą Korzeniak. Spektakl zaś okazał się kolejnym w przypadku tego reżysera dziełem wybitnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji