Artykuły

"Z czego się śmiejeci? Z siebie samych się śmiejecie!"

O wychowawczej roli sztuki pisze się u nas i mówi stosunkowo często. W niedalekiej jeszcze przeszłości zakłady pracy obowiązkowo

prowadziły różne tego akcje a niektóre z nich zakrojone były nawet na szeroką, ogólnokrajową skalę. Zawsze niepokoiło mnie jednak, że to działanie jakby od końca, skierowane bowiem do ludzi dorosłych, a więc już z wyrobionymi przyzwyczajeniami i tak a nie inaczej ukierunkowanymi zainteresowaniami. Toteż mimo dobrych chęci wielu organizatorów imprez kulturalnych, szlachetne intencje często nie przyniosły oczekiwanych rezultatów i w efekcie oglądaliśmy zjawisko pustych krzeseł przy wykupionych salach. Zwłaszcza że - przynajmniej moim zdaniem - zbyt mało robiło się, by tego typu potrzeby w społeczeństwie rozbudzać, zbyt słabo dbało się o odpowiednie przygotowywanie widza do możliwie pełnego odbierania i przeżywania sztuki. Pod mianem kultury rozumiano bowiem u nas niemal wyłącznie zjawiska artystyczne, a przecież należało przede wszystkim zadbać o podnoszenie codziennej kultury społeczeństwa.

Ale dziś chciałabym na salę teatralną czy kinową spojrzeć z innej strony. Nie na miejsce, w którym publiczność spotyka się ze sztuką i dzięki niej rozwijać może swoją osobowość oraz pogłębiać znajomość świata i literatury, ale na miejsce demaskujące zachowanie się tejże widowni i tym samym wiele o niej mówiące. .

Zwłaszcza, że dość często zauważyć można dużą rozbieżność między reakcją sali a tym, co w danej chwili oglądamy na ekranie czy scenie. Uderzyło mnie to na przykład wyraźnie w czasie oglądania filmu Szulkina "O-Bi, O-Ba" z Jerzym Stuhrem w roli głównej. Młoda widownia, zafascynowana poprzednimi wcieleniami tego aktora, choćby jako kinowego Wodzireja, pokochała go chyba głównie za cwaniactwo przedstawianych przez niego postaci, ich zamierzony prymitywizm i humor rysowany grubą kreską. Nie odczytuje w tym żadnej ironii czy wręcz szyderstwa, przeciwnie, powszechnie uważa się Stuhra za "swojaka'' i każde jego pojawienie się na ekranie kwitowane jest rykiem śmiechu. nawet jeśli zgoła inne wydają się zamierzenia scenariusza.

Ostatnio, z pewnym opóźnieniem byłam na premierze współczesnej szwedzkiej sztuki Larsa Norena "Noc jest matką dnia" w warszawskim, znanym z ambicji repertuarowych Teatrze Powszechnym na Pradze, Prasowe informacje i omówienia spektaklu podkreślały przede wszystkim szwedzkość tęgo wydarzenia, jako że oprócz autora również realizatorzy tego przedstawienia, zarówno reżyser jak scenograf, są tej narodowości. Dla nie znających sztuki - a zgadzamy się chyba, że czytających uprzednio tekst w "Dialogu' jest niewielu, dobrze, jeśli zdarza się to krytykom - zaskoczeniem może już więc być, że sztuka nie tyle Jest" o ludzkim wyobcowaniu czy osamotnieniu (jak to na przykład wyczytałam z recenzji w "Trybunie Ludu") co o raczej dobrze nam znanym problemie alkoholizmu. A ściślej mówiąc, pokazuje alkoholika i jego najbliższych. W spektaklu grają tylko cztery osoby: ojciec rodziny, właściciel podupadającego hoteliku, jego żona i dwaj synowie:'pracujący, już Georg i dorastający David.

Przedstawienie poprowadzone jest pewną ręką Larsa-Erika Liedholma, reżysera już od ponad 30 lat w zawodzie, niegdyś asystenta i współpracownika artysty tej miary co Ingmar Bergman, Spektakl również od strony aktorskiej wydał mi się bez zarzutu. | Główną rolę ojca, który po dłuższym leczeniu antyalkoholowym wraca do nałogu, gra Gustaw Lutkiewicz, jego żoną walczącą przez 25 lat z pijaństwem życiowego partnera, zmęczoną już i zrezygnowaną tą nierówną walką, jest Elżbieta Kępińska. W roli starszego syna, który za wszelką cenę się z domowego piekła wyrwać, widzimy , Krzysztofa Pieczyńskiego a młodocianego Davida gra sugestywnie Aleksander Trąbczyński. Na niego resztą chciałabym zwrócić główną uwagę, jako że gra rolę szczególnie trudną, a należy do najmłodszego pokolenia aktorskiego. Jego David to chłopak zdradzający już pewne symptomy dewiacji i groźne wypaczenia charakterologiczne, przy pewnych cechach jeszcze dziecka. Chodzi mi więc, krótko mówiąc, o wyraźne zaznaczenie, że nieprawidłową reakcję sali trudno przypisać jakiejkolwiek winie wykonawców. Wręcz przeciwnie wszyscy aktorzy tę rodzinną tragedię grają tak sugestywnie i prawdziwie, że groza powinna nas zmrozić. Tymczasem sala reaguje łatwym śmiechem, i to nie jakimś nerwowym chichotem, ale głośnym, szczerym rechotem niemal stale towarzyszącym scenicznej akcji.

A przecież oglądamy sprawy przerażające. Nie tylko degrengoladę pijaka, -starającego się powrót do alkoholizmu za wszelką cenę przed rodziną ukryć, ale zachowanie wyprowadzonych z równowagi jego najbliższych. Sceny są brutalne do granic wytrzymałości przeciętnego widza. Dość powiedzieć, że leżącego ojca (granego przez aktora tak kulturalnego, lubianego i pełnego ciepła jak Gustaw Lutkiewicz) kopie i katuje dorosły syn, zaś młodszy pluje, mu w twarz, czemu przygląda się, chwilami niemal już obojętnie, żona i matka w jednej osobie.

Taka mniej więcej atmosfera towarzyszy toczącej się na scenie akcji. Szwedzka sztuka (kraj prohibicji!) przypomina chętnie grywane u nas przed laty sztuki amerykańskie, jak choćby "Zmierzch długiego dnia" (O'Neilla czy "Kotkę na blaszanym dachu" Williamsa. Ale widać, że wraz z postępującą bezwzględnością współczesnego świata radykalnie zmienia się równie klimat obyczajowego dramatu,

Pomijam w tej chwili wartości literackie tekstu. Rzeczywiście obciążony jest wieloma błędami, ale chodzi mi o wagę poruszonego problemu. W naszym kraju zjawisko alkoholizmu jest klęską społeczną, przejawy jego dobrze są znane już dzieciom, wiele rodzin przeżywa więc podobne tragedie u siebie w domu. Może przy jeszcze bądź co bądź gorszym ogólnym standardzie życia i bardziej jawnie, bo na oczach żony i dzieci. A jednak widownia nasza nie odbiera tych scen tak, jak byśmy się tego mogli spodziewać: w ciszy i ze zrozumieniem.

Zygmunt Hubner nie wystawił tej sztuki przypadkiem. Chciał pokazać, w jakim kierunku zmierzają obecnie rodzinne nieporozumienia. Jaką bezwzględność i chamstwo ukrywa się często pod maską kulturalnego zachowania. Co dzieje się w naszych domach przy drzwiach zamkniętych i o-puszczonych firankach. Toteż warto chyba nad tym wszystkim zastanowić po wyjściu z teatru. To już nie są bowiem dawne "tragedie ludzi głupich" poczciwej Zapolskiej, ale prawdziwe tragedie ludzi słabych, szybko zmierzających ku nieuchronnej katastrofie.

Biadamy nad pustoszejącymi salami kinowymi i teatralnymi. Ale co robimy, by zapełniali je widzowie właściwie rozumiejący sprawy im przedstawiane i prawidłowo na nie reagujący?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji