Artykuły

Kontrapunkt. Dzień piąty

Przegląd Teatrów Małych Form "Kontrapunkt" podsumowuje Antoni Winch z Nowej Siły Krytycznej.

Piąty i ostatni dzień tegorocznego, XLIV Przeglądu Teatru Małych Form Kontrapunkt, dostarczył widzom dwa przedstawienia. Pierwsze, "ID" [na zdjęciu], Teatru Współczesnego w Szczecinie, zabrało publiczność w przeszłość, drugie, "Live" zuryskiej grupy Plasma, zarysowało obraz przyszłości, jaka czeka ludzkość. Obie wizje nie były zbyt kolorowe, dzięki czemu doskonale się dopełniły. Wszak kto sieje wiatr, ten zbiera burzę, a z ziarna zbrodni wyrasta rozpacz.

Przedstawienie Teatru Współczesnego jest inscenizacją reportaży Angeliki Kuźniak i Renaty Radłowskiej połączonych z fragmentami powieści Jonathana Littella, "Łaskawe". Aktorzy występujący w przedstawieniu, poza wcielaniem się w wyznaczone im role, są również sobą, osobami prywatnymi, posiadającymi własne przeżycia, wyrażającymi swoje opinie. Ich ciężar gatunkowy jest dużo mniejszy niż historie opowiadane przez bohaterów przedstawienia. Pełnią one funkcję rozluźniającą, wprowadzającą odrobinę lżejszą atmosferę. Świadczą jednak również o bliskości, jaka nawiązała się pomiędzy aktorami a odtwarzanymi przez nich rolami. Artyści bowiem nie gadają sobie o byle czym. Rozmowa, jaką prowadzą, jest zawsze komentarzem do losu ich postaci.

Najważniejszą bohaterką spektaklu jest Heidi/Andreas - sportsmenka z Niemieckiej Republiki Demokratycznej faszerowana anabolikami. Ukończyła swoją karierę mając dwadzieścia kilka lat i zdeformowane ciało. Jako dyskobolka osiągająca sukcesy mogła być hermafrodytą, mieć zarost, gruby głos, jako sportowiec na emeryturze, zwykły człowiek, nie potrafiła się jednak odnaleźć. Kim bowiem właściwie się stała? Wynaturzeniem, mutantem, produktem przemysłu farmaceutycznego, sfabrykowaną, naszprycowaną mistrzynią, o której wszyscy zapomnieli. Ona sama też najchętniej puściłaby siebie w niepamięć. Problem w tym, że nie może.

To samo dotyczy dwojga pozostałych postaci. One również nie wiedzą, kim są. Wiedzą kim były, co przeżyły i wolałyby o tym zapomnieć. Sylwin Rubinstein to żyd-homoseksualista, który przeżył wojnę. Płynność jego tożsamości płciowej zbliża go bardzo do Heidi/Andreasa, z tą różnicą tylko, że jego transformacja dokonała się jakby wewnątrz, w duszy czy psychice. Tymczasem Andreas został stworzony, sfabrykowany z Heidi, która sama z siebie raczej nie pomyślałaby o zmianie płci.

Trzecią bohaterką spektaklu jest Maria od Cegieł. Ma najmniej do powiedzenia. Jest byłą przodowniczką pracy - w Nowej Hucie wyrabiała setki procent normy przy wypalaniu cegieł. Teraz dostaje za to groszową emeryturę. Jest trochę lżejszym przypadkiem Heidi. Ona bowiem również została wykorzystana przez system komunistyczny, jej zdrowie także ucierpiało (głównie, jak sama zauważa, popęd seksualny).

Drugi spektakl, "Live", przedstawia mroczną wizję przyszłości zdominowanej przez maszyny. Zarazem jednak dostrzega w samej naturze tendencje do mechanizacji. Czy człowiek ma jakikolwiek wpływ na to, że się rodzi? Nie, to plemniki i komórki jajowe. Czy możemy kontrolować prace naszych serc, nerek, wątrób? Nie, one kontrolują się same, w nas, a jednak poza nami. Wydaje się więc, że przed zrobotyzowaniem nie ma ucieczki, bowiem tkwi ono w DNA, w istocie życia.

Przedstawienie zuryskiej grupy mogło się podobać. Było efektowne - wiele pomysłów inscenizacyjnych, różnorodnie wykorzystywana scenografia i rekwizyty - a także konsekwentnie realizowało założoną wizję przyszłej dominacji maszyn - na scenie więcej było manekinów niż ludzi, którzy, notabene, byli tak samo jak one ubrani, dialogi między postaciami co chwila się zacinały, zachowania, gesty bohaterów powtarzały się, wszystkim zza konsoli dyrygował dj, odtwarzający "muzykę robotów" (elektro, techno, itp.).

W finale już ostatecznie aktorzy zostali zastąpieni przez maszyny. Oto dwa małe roboty, traktowane, gdy się zepsuły jak niemowlęta, przepowiedziały publiczności jej przyszłość. Wynika ona z praw ewolucji. W końcu wszystko co szybsze, doskonalsze, lepiej przystosowane zaczyna dominować nad tym, co słabsze. W tym przypadku to my, ludzie. No i maszyny mają nad nami tę przewagę, że nie umierają. To przesądza sprawę.

Piąty dzień festiwalu to także uroczystość wręczenia nagród najlepszym spektaklom. Publiczność za zwycięzcę konkursu uznała "Utwór sentymentalny" Teatru Montownia, w reżyserii Piotra Cieplaka. Jury natomiast główną nagrodę przyznało Dimiterowi Gotscheffowi i jego "Die Hamletmachine".

Takim wynikom nie można się dziwić. "Utwór sentymentalny" to bodaj najlepiej, najprzyjemniej oglądający się spektakl. Lekka atmosfera, nastrój naiwności, magia teatru unosząca się tak nad sceną, jak i widownią. To przedstawienie nie wymaga od widza skomplikowanych procesów myślowych, nie chce go zszokować, przestraszyć czy rozśmieszyć. Pragnie go uwieść i udaje mu się. Jedyne, co publiczność musi mieć w sobie wykształcone, aby cieszyć się tym spektaklem, to odpowiednia wrażliwość i choć odrobina wiary w cudowną, nadprzyrodzoną moc teatru.

"Die Hamletmaschine" chyba najlepiej spośród zaprezentowanych podczas festiwalu przedstawień łączyło głębię treści z dopracowaniem formy. Równowaga między nimi pełni podstawową funkcję, jeśli teatr ma nie tylko urzekać, ale także dawać do myślenia, nie tylko efektownie, lecz także istotnie opowiadać o kondycji świata. Niepokojąca, rozciągnięta między biegunami komizmu i tragizmu, wymagająca dużego wysiłku tak psychicznego, jak fizycznego gra aktorska w spektaklu Gotscheffa znalazła uznanie u jury, które przyznało nagrodę występującej w "Die Hamletmachine", Valery Tscheplanowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji