Artykuły

Niewygodny świadek

- Król jest nagi, wszyscy to widzą. A zdaniem jego przestraszonych dworaków, pani Temida Stankiewicz-Podhorecka zasłużyła na srogą karę, bo schowała kilka, co bardziej okazałych, sztuk z jego przyodziewku. To prawda. Ale tak potrafią się bawić tylko dzieci z podwórek. To dobry znak. Znak, że nadchodzą czasy prawdziwego teatru - sprawę Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej, której dwa warszawskie teatry odmawiają zaproszeń, komentuje Ewa Polak-Pałkiewicz w Nszym Dzienniku.

Historia pani Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej, krytyka teatralnego, którą dziś warszawskie teatry oraz przedstawiciele tzw. środowiska usiłują traktować jak wyrzutka społecznego, zawiera pewien intrygujący moment. Sami sprawcy prymitywnej szykany, tłumacząc się ze swych decyzji, nie zauważyli czegoś, co zwykłemu człowiekowi rzuca się w oczy. Oto ktoś z aktorów stwierdził, że sama obecność pani krytyk na widowni powoduje, że nie jest w stanie grać. Trzęsą mu się ręce i głos się załamuje. Nieprawdą jest zatem, że to komentarze pani Stankiewicz-Podhoreckiej wyprowadzają z równowagi biednych aktorów - a także nieszczęsnych dyrektorów teatrów - lecz sama jej osoba. Osoba świadka. Niemego - z racji jego roli - podczas spektaklu. Jest przecież tylko widzem. Kimś, kto rejestruje wydarzenia na scenie.

Autorzy i aktorzy wydarzeń, które już od dobrych kilkunastu lat dzieją się na scenach polskich teatrów, mówią nam dziś coś ważnego o sobie. O stanie swojego ducha. Mówią, że oni nie chcą mieć świadków. Że świadkowie im przeszkadzają. Że nie mogą się skupić, nie mogą grać swojej roli. Nastąpiła nieoczekiwana autodemaskacja. Używając jako pretekstu biurokratycznych, śmiesznych wykrętów i udając oburzenie z powodu zachowania pani Podhoreckiej na widowni, powiedzieli mimochodem coś od siebie, odezwali się własnym głosem. Rzeczywiście, są to bezsilne "zakazy", które kojarzą się nieuchronnie z najgorszymi latami komunizmu, gdy biletem wstępu do niektórych miejsc musiała być nieposzlakowana opinia polityczna, wierność linii partii. Ale paradoksalnie, w tej urzędowej przemocy czuje się coś innego niż zwykłą butę pewnych siebie urzędników, wielkich dyrektorów, wobec słabszego - bo pani Temida Podhorecka nie reprezentuje możnych tego świata, nie służy żadnemu koncernowi medialnemu, odnodze wielkiego biznesu. W tym głosie, wyrażonym nie wprost, czuje się w istocie niepewność. Człowiek pewny siebie nie ucieka się do takich metod. Tutaj jest jakiś głębszy niepokój.

Jaka jest natura tego niepokoju? Być może jest to niepokój sumienia. Do tej pory udawało się je zagłuszyć wśród odgłosów zachwytu dobiegających z mediów, jaką to nowatorską (czy też bezpruderyjną lub może demaskatorską) twórczością się zajmują. Dziś już to nie wystarcza. By więc "wyłączyć" sumienie - nie wiedząc, że trud to daremny - chcą robić to, co robią, niejako poza oczami ludzi zdolnych do ocenienia ich działalności (nazywanej artystyczną). Oceniania z punktu widzenia formalnego - a pani Temida Podhorecka jest profesjonalnym krytykiem, potrafi też operować precyzyjnie językiem polskim - i moralnego. Ocena formalna bohaterce tego dramatu przysługuje z racji jej zawodu. I z nią trzeba się liczyć. A do oceny moralnej każdego przedsięwzięcia - zwłaszcza gdy jest ono finansowane z naszych pieniędzy, jak działalność teatrów - przecież każdy ma prawo. I ten wyczuwalny podskórnie, w decyzji podjętej przez dwa warszawskie teatry, niepokój jest czymś godnym uwagi. Być może zmusi on niektóre z osób odpowiedzialnych za tę decyzję do zastanowienia się nad miejscem, w którym same się znalazły. Do zadania sobie pytania: dla kogo piszą scenariusze, dla kogo grają i z jakich powodów?

Wydaje się, że kończy się pewien etap, który umownie nazwać można miesiącem miodowym antysztuki, etapem samooszukiwania się. Etapem sztucznej prosperity. Zażywania łatwej - robionej przez reklamę i teksty pisane na zamówienie polityczne i ideologiczne - popularności ludzi teatrów. Teatrów, które dały się wprzęgnąć w bardzo absorbujący kierat domniemanej awangardy, który ma cechy "rytualnego tańca, jakim jest kampania w obronie wolności sztuki, zagrożonej rzekomo przez cenzorów, inkwizytorów i katolickich faszystów" (Andrzej Waśko "Demokracja bez korzeni", Wydawnictwo Arcana). Teatrów - widm, teatrów, które od dawna nie są już prawdziwymi teatrami. By utrzymać się w formie, by nie rozsypać się psychicznie - współtworząc na scenie to, co nazywa się w tym środowisku sztuką, i to, co sztuką nazywają usłużni klakierzy, dyspozycyjni krytycy największych mediów, tych, do których kierują swe popisy sceniczne - widzów, traktuje się jako swego rodzaju wspólników. Wspólników, marnej, zakłamanej sprawy. Tak działo się od czasu, gdy scenariusze utworów granych na scenie zaczęły przekraczać nie tylko wszelkie granice obyczajności, ale także granice estetyczne, poza którymi nie sposób było, nawet przy najlepszej woli, traktować ich jako "sztuki".

Umowa była prosta. My udajemy, że gramy sztukę, że to jest teatr, ale wy także udajecie, iż uważacie, że to jest teatr. Że wszystko jest jak należy, że wam się to podoba. Klaszczecie i nie wychodzicie podczas przedstawienia, obrzucając aktorów zgniłymi pomidorami. Ta wzajemna wymiana usług zakładała jednak, że nikt się nie wyłamie. Żaden aktor czy reżyser nie pożegna się demonstracyjnie z zespołem, nie powie, że ma dosyć, żaden widz nie rzuci z widowni "paru ciepłych słów" o spektaklu, na którym się męczy lub beznadziejnie nudzi. Ale ta gra pozorów, choć toczyła się w Polsce dość gładko i nie napotykała na większy opór ze strony środowiska - poza paroma aktorami starszego pokolenia, czy tak wyrazistymi osobowościami jak pani Barbara Dobrzyńska i pan Janusz Zakrzeński - nie może przecież trwać wiecznie. Publiczność nudziła się coraz bardziej, zatem trzeba było wymyślać coraz bardziej epatujące wulgarnością, bluźnierstwami etc. scenariusze, czy sięgać po teksty ludzi bardziej niż inni chorych, a jednocześnie "podkręcać" opinię, jakie to rzekomo głębokie prawdy odkrywają miotający się po scenie w epileptycznych drgawkach aktorzy, bełkocący coś niezrozumiale lub rzucający przekleństwa pomieszane z bluźnierstwami. Ale w końcu nawet i to przestało już gwarantować sukces. Krytycy nie potrafią zainteresować tym publiczności, dorabiając przy okazji "filozofię" do coraz większych artystycznych gniotów. Arsenał środków jest na wyczerpaniu. Gra pozorów kończy się i cała mistyfikacja rozpada się z wielkim hukiem.

Starannie skrywana dotąd prawda, że "antysztuka jest pseudosztuką, a jej twórcy nie powinni być przez społeczeństwo obdarzani przywilejami, które należą się prawdziwym artystom" (Andrzej Waśko), coraz bardziej wyłazi na wierzch. Nie pomogą żadne fastrygi, naprędce klajstrowane sloganami o konieczności "obrony wolności sztuki". Stare zmierzwione pakuły wychodzą ze wszystkich szpar tego podejrzanego przedsięwzięcia, okadzanego zachwytem szemranej braci recenzenckiej. Słoma z butów reżyserów i aktorów wala się w nieładzie po scenie. "Święto" bluźnierczej i obscenicznej sztuki królującej na deskach polskich teatrów od prawie dwudziestu lat ewidentnie dogorywa, pozostaje po nim tylko brzydki zapach. Bo w istocie było to święto kiczu. "Święto" kompletnej porażki artystycznej ludzi uchodzących za wielkich twórców, będących w rzeczywistości - tak jak twórcy socrealizmu - dyspozycyjnymi wykonawcami poleceń. Zabrakło im nie tylko wiedzy, talentu, kultury i wyobraźni. Także pokory i szacunku dla samych siebie. "Kicz nowoczesny to ma wspólnego z kiczem tradycyjnym, że jest tworzony przez ludzi, którzy są święcie i bezkrytycznie przekonani o jego niekwestionowanym charakterze wysokiej, ambitnej sztuki", twierdzi Waśko. Teraz tym ludziom zaczyna się palić gwałtownie grunt pod nogami. Dlatego robią rzeczy tak kompromitujące, jak szykany wobec prawdziwych znawców teatru. Boją się nie tylko ich słowa, boją się nawet ich spojrzenia. Nie chcą, by patrzono na ich porażkę. Oni sami już ją przeczuwają, już wiedzą, że ponieśli klęskę.

Jaki stąd wniosek? Nadchodzą czasy, gdy już nikt nie będzie zajmował się reanimacją rzekomo odkrywczych scenicznych pomysłów małych oszustów uchodzących za artystów i tłumaczeniem widzom i czytelnikom, którymi się pogardza, że tak właśnie wygląda sztuka. Bo po prostu nikomu się to nie opłaci. W każdym sensie. Taki ktoś zostanie wyśmiany lub zlekceważony. Król jest nagi, wszyscy to widzą. A zdaniem jego przestraszonych dworaków, pani Temida Stankiewicz-Podhorecka zasłużyła na srogą karę, bo schowała kilka, co bardziej okazałych, sztuk z jego przyodziewku. To prawda. Ale tak potrafią się bawić tylko dzieci z podwórek. To dobry znak.

Znak, że nadchodzą czasy prawdziwego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji