Artykuły

Zwodnica - marudnica

"Zwodnica" Thomasa Middletona i Williama Rowleya - wystawiona w warszawskim Teatrze Polskim przez Wojciecha Adamczyka - należy do przedstawień, w których najbardziej interesująca wydaje się sama intryga. Utwór, jakkolwiek z 1622 r., jest u nas jeszcze stosunkowo świeży i mało "ograny" (bodaj jedno przeniesienie sceniczne przed laty w Łodzi). Stylistycznie "Zwodnica" jest bardzo bliska tragediom Szekspira, co i nie dziwota, bo jednym z autorów był elżbietański aktor (Rowley), drugim zaś - generalny kronikarz Londynu.

Historia pięknej, szlachetnie urodzonej dziewczyny, która z podszeptów miłości dopuszcza się zbrodni (skrytobójczo pozbywa się nie chcianego konkurenta do ręki), a - w konsekwencji - i wiarołomstwa, ma wszelkie dane, by liczyć na żywe zainteresowanie widzów. Są tu klasyczne tropy dramatu elżbietańskiego. Akcji, rozgrywającej się na dworze hiszpańskiego kasztelana, niby w lustrzanym odbiciu towarzyszą podobnie skonstruowane układy personalne wśród niżej ustawionych w społecznej hierarchii obywateli państwa. Konkretnie chodzi o dwa "klasyczne" trójkąty. W przypadku tego na górze - obficie poleje się krew. W przypadku tego na dole - zaloty dwóch udających wariatów, konkurentów do wdzięków żony starego, zazdrosnego doktora, rozładują się w końcu w wybuchach oczyszczającego śmiechu.

Reżyseria warszawskiego spektaklu nie sięga poza prostą ilustrację tekstu. Nie byłoby zresztą w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z aktorskimi kreacjami, dla których ten "postelżbietański" dramat został napisany. Niestety trudno się ich doszukać w przedstawieniu małej sceny teatru przy Foksal. Wręcz przeciwnie, młodzi, sympatyczni skądinąd protagoniści: Małgorzata Sadowska (Beatrice) i Dariusz Biskupski (Alsemero) dają aż nadto widoczne dowody braku podstawowych umiejętności warsztatowych. Kluczowa scena sztuki, w której przyłapana na niewierności Beatrice wyznaje swemu ukochanemu Alsemero popełnione z miłości do niego zbrodnie, jest nieomal pantomimiczna. Naładowany emocjami szept dwojga młodych małżonków do dalszych rzędów teatralnej sali (właściwie salki) w ogóle nie docierał. Pomruki rozczarowanych widzów dobiegały do mych uszu nie tylko z tyłu, boku, ale i z przodu.

Na dodatek irytowały rozwiązania inscenizacyjno-scenograficzne. Okazuje się, że pomysł spuszczania kurtyny przy zmianach dekoracji nie był wcale takim złym wynalazkiem. Tutaj, w miejsce wykonawców w pysznych strojach z epoki, wkraczała na scenę jej obsługa, by przy tajemniczo ściemnionym świetle poprzestawiać podesty. Tak więc pałeczkę w prowadzeniu ruchu na scenie przejmowali maszyniści - przyodziani, jak jeden mąż, w granatowe chałaty. Ich sprawne zabiegi miały w sobie coś z niepokojącego baletu. I - jakkolwiek "z zupełnie innej parafii" - stały się prawdziwą konkurencją dla niemrawo rozwijającej się akcji właściwej sztuki. Można zaryzykować tezę, że - w opisywanym przypadku - ekipa techniczna Teatru Polskiego zaprezentowała się lepiej niż artystyczna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji