Artykuły

Śmierć Babula Łątka

Pierwszy raz byłem w tym teatrze latem ubiegłego roku, znając wtedy z grubsza jego półtoraroczną historię, a tak­że trochę rozbawiony inten­sywną reklamą, zaczynającą się już na stacji kolejowej i to­warzyszącą przechodniom w ważniejszych punktach Zako­panego. "Witkacy-Autoparodia" - widowisko zesta­wione przez leadera zespołu absolwentów krakowskiej PWST, Andrzeja Dziuka z tek­stów "Redemptoarów", "Ne­gatywu szkicu", "Romansu schizofrenika" i listów patrona teatru, a także "Benefis" - napisany przez Dziuka mo­nodram o Irenie Solskiej, po­zostawiły mi uczucia miesza­ne, choć w sumie dobre, li­znąłem, że aktorzy mają skłon­ność do szarży, że ich gra w scenach ułożona jest na spo­sób nieco szkolny, że autoro­wi scenariuszy brakuje finezji dramaturgicznej, przez co są one zbyt schematyczne i z gruba ciosane - wprawki to raczej. Krótko mówiąc, że te­atr stawia pierwsze kroki i może albo ewoluować, pod­nosząc sobie poprzeczkę i do­rastając do najlepszych trady­cji Zakopanego; grozi mu jed­nak też, że zakrzepnie, realizu­jąc rozmaite montaże, rozba­wiając wczasową publiczność lub dostarczając jej drugo­rzędnych wzruszeń, z czasem ustabilizuje się i będzie żył so­bie jako prowincjonalna pla­cówka kulturalna. Trudno było coś sądzić - za mało zresztą widziałem.

Będąc w lutym ponownie w Zakopanem trafiłem na przegląd dokonań teatru, zor­ganizowany w drugą rocznicę jego założenia, poszedłem więc na "Historię" Gombro­wicza (reżyseria Julii Vernio) i ta potwierdziła uprzednie wrażenia, choć lepsza była od dwu poprzednich przedsta­wień. Aktorzy puszczani tu byli często luzem, szarżując - zwłaszcza w scenie u cesa­rza Wilhelma - okropnie (straszna od początku nadekspresja u Matki). Poza tym re­żyseria była dość sprawna, pomysłowo wykorzystano przestrzeń amfilady trzech pokojów, w których mieści się teatr, a które stworzyły scenę wąską wprawdzie, za to bardzo głęboką, w natu­ralny sposób trójplanową. Podobnie jak w "Autoparodii", zakończenie - tu o ży­ciu na gruzach wartości - po­wiedziane było jakby wprost przez aktorów, utożsamiają­cych się z postacią, i zasta­nowiło mnie widoczne już te­raz wykorzystywanie przez zespół peryferyjnych utworów pisarzy układanych czę­sto w jedną linię (choć licho wie, jak z tymi liniami jest) - ku samoartykulacji w "manifestowych" zakończeniach.

Przedstawienie "Wielkiego teatru świata" Calderona jest oryginalne, drapieżne i już bardzo dobre. Nie tylko mamy tu do czynienia z teatrem w pełni, par excellence religij­nym; przedstawienie sięga do obszaru bardzo ważnego i drażliwego równocześnie: polskiego baroku. Ważnego, bo to barok w dużym stopniu ukształtował naszą kulturę, nadał jej podstawowe rysy i zaszczepił dominujący typ wrażliwości. Drażliwego, bo tak jesteśmy nim przeniknięci, że trudno czasem spojrzeć w jego głębokie cienie, spojrzeć z dystansem na jego inten­sywność i zapanować nad tym dziedzictwem. Główną posta­cią nie jest tu właściwie wca­le Calderon. Przed niego wy­suwa się ksiądz Józef Baka - enfant terrible polskiej litera­tury, którego wiersze po z gó­rą stu latach od ostatniego wydania ukazały się niedaw­no, a któremu pierwszy raz chyba dostarczono trybuny w teatrze. I przemawia pełnym głosem.

Na początku widzów wpuszcza się do obszernej sa­li, wyłożonej ciemną materią (wreszcie zespół otrzymał po­mieszczenie z prawdziwego zdarzenia, w którym wiele można zrobić). Po prologu wy­głoszonym przez postaci Świata (Krzysztof Łakomik) i Autora (Autorem jest Bóg, świat jest teatrem - to pod­stawa Calderonowskiego moralitetu) oraz po usadzeniu widzów, wjeżdżają ustawia­jące się w półkole wozy osłonięte kirem (scenografia samego Tadeusza Brzozow­skiego), tworzące stacje sy­multanicznej sceny. Tłoczące się nie narodzone duszyczki, ubrane w szary drelich, otrzy­mują od autora swe życiowe role: Króla, Bogacza, Chłopa, Biedaka, kobiety uosabiają Piękno i Roztropność. Autor każe im przygotować się dob­rze do gry. Tu pierwsza świet­na kulminacja: narastająca, groźna rozgrzewka aktorska - jak strojenie orkiestry przed koncertem. Rozpoczyna się gra, każdy ma swój wóz-mansjon. Król (Piotr Sambor) z czerwoną twarzą buja się na koniku. Piękno (Karina Krzywicka) stroi się i kryguje w różowościach, pijący, jedzą­cy, rzygający i bełkocący Bo­gacz (Krzysztof Najbor) w szczycie pijanego rozwy­drzenia nadziewa kiszone ogórki na palce własnych nóg, po lewej w zielonym otocze­niu Chłop-prostak (Andrzej Jesionek) miele na żarnach, odsiewa plewy, gęsto lecą­ce na salę. Wypędzany ze­wsząd nagi Biedak (Piotr Dą­browski) chodzi wśród wi­dzów, i dotykając szalów wy­strojonych pań, wącha z sza­cunkiem i niedowierzaniem własne palce. Wszystko w tej chwili przypomina przedsta­wienia Witolda Zatorskiego. Na prawym skrzydle w szarej kabinie Roztropność (Marta Szmigielska) w pokutnym worze i sandałach umywa no­gi, biczuje się, łamie chleb i bez przerwy komentuje pozostałych oszalałym, zachły­stującym się czterozgłoskowcem Baki, śpiewanym w ta­necznym rytmie. Muzyka gra. Autor (Andrzej Dziuk) przy­pomina hymn o miłości św. Pawła, a zjawiające się Pra­wo Łaski (Dorota Ficoń) szep­cze upomnienie z Psalmu, powtarzane przez Roztrop­ność. Śmierć (gromowy głos z hallu) wzywa po kolei pła­czących i rozpaczających - jeden Żebrak się cieszy. Po­została Roztropność; zapy­tana przez Autora, co kryje w głębi duszy, wybucha apoka­liptycznym wierszem "Patrio­tom Korony Polskiej..."

"Cny narodzie, grób cię bo­dzie..." Wyciemnienie, prze­prowadzka publiczności na drugą stronę sali i epilog, w którym dusze przechodzą na tamten świat, zrównane i ogołocone z doczesnych bo­gactw, prócz Roztropności, której zasoby nie z tego świa­ta pochodzą. Gdy scena pu­stoszeje, zza ściany znowu słychać jej śpiew: "Vivat Je­zus i Maryja, śliczna w niebie kompanija..."

Jakie to jest więc jeszcze? Ostentacyjnie, groteskowe, jaskrawe, żarliwe, jadowite. Odważne przy tym, bo trzeba mieć odwagę, żeby prze­mówić właśnie Baką. To nasz poeta metafizyczny; zako­piańskie przedstawienie przy­pomina ten fakt z siłą i pro­stotą. Właśnie ta prostota sprawia, że wsłuchujemy się w słowa wileńskiego kateche­ty z wielką uwagą, bez dy­stansu. Mówi w przeszywają­cy sposób. Zdaje się komuś, że bełkoce? Gorszym bełko­tem jesteśmy zalani i syceni. Mówi dosadnie? A jakże! Saskie ciemności? A my lep­si? Wyzwala prymitywne lęki? Komuż one obce? Śmiać się czy płakać? Właśnie. Taką formę przybrało to, o którym pisałem, dążenie do samoartykulacji. Najdojrzalszej tutaj. Aktorzy włączają siebie w spektakl już w mo­mencie rozgrzewki, a na sce­nie, budując z wozów świat cały i wytyczając wśród wi­dzów drogę narodzin i śmier­ci, dzielą przestrzeń napię­ciami, którym każdy podlega. A potem mówią o tym w taki sposób. To w nas jest.

Wspomnieć trzeba z obo­wiązku o niedostatkach spek­taklu. Szarży tu nie ma, lecz gdzie - jak przy początko­wym rozdaniu ról - potrzebna jest bardziej naturalistyczna gra, jest ona znów zbyt szkolna. W ogóle z aktorami trzeba jeszcze pracować. Wycieniować trzeba by też akcen­ty w konstrukcji przedstawie­nia: właściwym końcem jest wyciemnienie. Późniejszy epilog - po przejściu publicz­ności przekonanej, że już tyl­ko oklaski, i sytej wrażeń - wypada z konieczności nieco blado. Stawia też powtórnie parę kropek nad "i".

Jasna jest potrzeba dobre­go teatru w miejscu tak fas­cynującym i nasyconym, jak Zakopane. Teatr im. Witkie­wicza dowiódł przedstawie­niem "Wielkiego teatru świa­ta", że może stać się w przy­szłości sceną pierwszorzęd­ną. Zatem w drugą rocznicę powstania: sto lat!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji