Artykuły

Spojrzenie, dotyk, zaniechanie

"Naczelny" w reż. Sławomira Sośnierza w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"Naczelny, albo letni wieczór, kiedy nie wieje wiatr"... Dziwny tytuł. Jakby złamany wewnętrznie. Tytuł z kręgosłupem na amen przetrąconym. Zlepiony ze słów, które się pozornie gryzą, które nie mają ze sobą nic wspólnego, które, zdawać by się mogło, nie mają żadnych szans, by się sensownie spotkać, bo żyją na odległych, bardzo odległych planetach.

W słowie "naczelny" słychać płaskie, tępe buczenie dzisiejszej, końsko zdyszanej epoki dużego pieniądza. Snuje się tu smak władzy bezwzględnej, zapach ścigających się szczurów, no i ten swąd strachu podwładnego, dzień w dzień zmienianego przez fabryczną władzę w psychiczną nicość.

A lato, zmierzch, cisza powietrza i zupełny spokój liści? To są jakości doskonale spoza sedna tępo buczącej dzisiejszości. To jest brzmienie absolutnego marginesu świata. Samotność, wolno opadające powieki i twoje myśli o sobie samym, myśli, co schodzą aż na dno twoje, bardzo wstydliwe, może nawet niechciane. Doskonała intymność.

Zatem, z jednej strony - naczelny. Z drugiej - letni wieczór, kiedy nie wieje wiatr. Dwa różne zapachy. Dwie różne faktury. Odmienne rytmy, barwy, temperatury. Czyżby więc - dwie różne opowieści za słowami tymi się czaiły? Dwie dramaturgie, dwa teatry zupełnie nie do pogodzenia?

Gdyby tę sztukę Stiga Larssona napisał któryś z orłów naszego dramaturgicznego Pokolenia Porno albo któraś z podopiecznych Tadeusza Słobodzianka, który w Teatrze Narodowym w Warszawie prowadzi szkółkę pisania dla teatru - tytuł byłby, rzecz jasna, krótszy. Brzmiałby po prostu: "Naczelny" albo lepiej: "Bolesny Naczelny". Otrzymalibyśmy sceniczny plakacik, ostry publicystyczny portrecik jakże zgubnego społecznie, potwornie niehumanitarnego procederu zwanego mobingiem lub też molestowaniem seksualnym podwładnych. A fe!!! Na końcu bohaterka, doprowadzona na krawędź ludzkiej wytrzymałości, niechybnie by się wieszała z rozpaczy, zaś ryk jej finalny - ryk wprost z pętli - miałby za zadanie wstrząsnąć naszymi nieczułymi sercami.

Chwalić Boga, tak Larsson, jak i żaden inny dziś w Skandynawii piszący sztuki teatralne dramaturg nie ma pojęcia ani o Pokoleniu Porno, ani o pensji pana Słobodzianka. Oni, by pisać, nie pożerają gazet. Oni pilnie czytają Ibsena i Strindberga. I właśnie stąd wiedzą, że teatr nie może być tak prostacko banalny, jak "Sprawa dla reportera" redaktor Jaworowicz. Teatr nie może być publicystycznym cepem, bo świat jest dużo potężniejszy niż publicystyczny cep. Przede wszystkim - nie jest nachalnie jednoznaczny.

Nie zatem, w tytule Larssona nie ma żadnego pęknięcia. Te słowa wcale się nie gryzą. Opowieść o nieoczekiwanej wizycie dyrektora Svena (Feliks Szajnert) w domu swego podwładnego Hansa (Wojciech Leonowicz) i jego narzeczonej Anny (Agnieszka Grochowicz), owszem, ma nerw społeczny, ale tylko na naskórku i jedynie przez pierwsze parę minut. Tak jak tylko pozornie scenografia Joaany Schoen jest lodem konstrukcji skrajnie czystych, geometrycznych, nieludzkich. I tylko przez chwilę trwa pozór zwyczajnej gadki szmatki o pracy, życiu rodzinnym i niczym. Coś dziwnego z ludźmi dziać się zaczyna. Z Szajnerta wolno wysuwa się przerażający prestidigitator ludzkiej psychiki.

W tytule zmienia się stosunek sił. Blednie, niknie, czeźnie "dyrektor". W tym banalnym, lodowatym pokoiku, zaczyna niepokojąco intensywnie pachnieć letnim wieczorem, kiedy nie wieje wiatr. Wizyta starca w domu młodych wolno odchodzi od fatalnej banalności ględzenia o mobingu i molestowaniu seksualnym. Zaczyna się ciemna psychodrama. Zaczyna się opowieść o życiu. Zaczyna się świat taki, jaki jest naprawdę - świat niejednoznaczności.

Tutaj wszyscy - każdy sam dla siebie - zejdą na najwstydliwsze dna swoje. Tutaj wszyscy - na własne życzenie - dotkną swych ciemnych, dzień w dzień pilnie dławionych tęsknot. Anna nie obrazi się na słowa Svena, słowa, co przekroczą granicę dobrego smaku. Z własnej, nieprzymuszonej woli uniesie sukienkę i pokaże mu swe doskonałe, jędrne pośladki. I z własnej, nieprzymuszonej woli rozepnie guziki i opuści sukienkę aż do pasa. Bo będzie chciała - ona, nie ktoś inny - poczuć na skórze ramion palce starego człowieka. Uśmiechnie się wtedy. Opuści powieki i uśmiechnie się uśmiechem, którego raczej nie chciałaby zobaczyć.

Sven rzeknie: "Może nie chodzi o to, co się może stać... Na przykład, że możesz stracić wszystko, co masz... Może chodzi o to, co masz w tej chwili...". Tak, Sven potrafi miażdżyć przyszłość i przeszłość. Potrafi skroplić czas do jednego spojrzenia, jednego dotknięcia, jednego zaniechania. Hans nie zareaguje na obnażone pośladki Anny, na nagość skóry jej ramion, ani na jej uśmiech, którego pewnie nie chciałaby zobaczyć. Bo chciał widzieć wzrok starca na nie dla starca przeznaczonym pięknie, chciał zobaczyć jego dotyk na skórze swojej kobiety... To wszystko.

Słowem, nic wielkiego. Sławomir Sośnierz wyreżyserował opowieść o tajemnym spojrzeniu, dotknięciu i zaniechaniu w letni wieczór, kiedy nie wieje wiatr. Nic wielkiego, ale czegóż więcej chcieć dziś, w epoce nieprzyjemnych wiatrów Pokolenia Porno?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji