Artykuły

Polskie przekleństwa

Jesteśmy Europejczykami, jesteśmy normalnymi ludźmi - pisze w cotygodniowym felietonie dla e-teatru Paweł Sztarbowski

Wystawienie "Miedzy nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej akurat przez Grzegorza Jarzynę zakrawać może na paradoks. Bo przecież każdy, kto ma choć niewielkie pojęcie o polskim teatrze najnowszym, zetknął się zapewne ze stwierdzeniem, że Grzegorz Jarzyna i Krzysztof Warlikowski to tacy wzorcowi Europejczycy wśród teatralnych Polaków, że to oni wyprowadzili te nasze łany bursztynowego świerzopu i gryki jak śnieg białej na grunt przyzwoitszy, gdzie są wzorcowe autostrady, czytaj: grunt zachodni. Że ich pokolenie jako pierwsze miało to niesamowite szczęście wchodzić w dorosłość w wolnym kraju i to dla nich nagle okazało się, że Berlin jest przecież tak blisko. A Berlin, rzecz jasna, położony jest w Zachodniej Europie. Stamtąd należy czerpać wzorce, bo, jak mawiał jeden z moich wykładowców na Akademii Teatralnej, (który skądinąd zasłynął stwierdzeniem, że ktoś, kto od dzieciństwa nie miał na półce "Czarodziejskiej góry" lub "Doktora Faustusa" już nigdy nie stanie się prawdziwym inteligentem i ja się niestety nie stanę, bo od dzieciństwa na półce nie miałem) w Berlinie i Nowym Jorku nawet wiatr inaczej wieje. Do dziś nie mam pojęcia, czy popisywał się wiedzą z dziedziny meteorologii, czy chodziło mu raczej o prądy intelektualne. Pewnie o jedno i drugie. Wszak Zachód to Zachód i jest tam generalnie lepiej. No bo przecież, co znakomicie wyraża Masłowska ustami Małej Metalowej Dziewczynki: "Ja to już od dawna zdecydowałam, że nie jestem żadną Polką, tylko Europejką, a polskiego nauczyłam się z płyt i kaset, które zostały mi po polskiej sprzątaczce. Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko Europejczykami, normalnymi ludźmi!"

Do niedawna wydawało mi się, że pod tymi słowami całkiem serio mógłby podpisać się Grzegorz Jarzyna. Reżyser, który zaczynał błyskotliwymi interpretacjami utworów z kanonu klasyki polskiej - Witkacym, Fredrą, Gombrowiczem, w końcu lat dziewięćdziesiątych zaczął poszukiwać zupełnie innego repertuaru, jakby, rzeczywiście, chciał się wreszcie stać "normalnym człowiekiem". Zdecydował, że będzie Europejczykiem. Poniekąd się to udało, bo w odróżnieniu od niektórych zjadliwców, nie uważam wcale, by ten reżyser kiedykolwiek popełnił przedstawienie nieudane, czy choćby mało ważne. To wciąż był wybitny reżyser, tyle tylko, że skupiony na innej problematyce. I można oczywiście żałować, że nie wystawił, zgodnie z zapowiedziami, "Fantazego", czy że nie sięgnął po "Dziady" lub "Akropolis".

No bo po co właściwie piszę o polskości? Głównie po to, by dotknąć tematu klasyki polskiej, z którą wciąż mamy problem. Szczególnie w zderzeniu z europejskością i kanonem uniwersalnym, ogólnoświatowym. No bo wiadomo, że gdyby nawet człowiek wylądował na Marsie i spotkał tam zielone ludki, to jak przemówi do nich Szekspirem, od razu znajdzie zrozumienie. Bo Szekspir wciąż i wszędzie wchłania naszą współczesność. A gdyby przemówił "Dziadami", zielone ludki zatkałyby uszy, nic nie zrozumiały i najchętniej uciekły na inną planetę.

Tak to już jest z naszą klasyką, że niby ją mamy, niby nawet wystawiamy, ale zamknęliśmy ją w kodach zrozumiałych tylko dla nas. Podobno podczas międzynarodowego festiwalu "Boska Komedia" w materiałach nadesłanych przez kilka teatrów, zdanie otwierające opis spektaklu, brzmiało mniej więcej tak: "Nikt spoza Polski tego spektaklu nie zrozumie". No to od razu pojawia się pytanie, po co w takim razie pokazywać coś takiego międzynarodowemu jury albo gościom zza granicy? Skoro tylko my to zrozumiemy, to tylko my się w tym grzebmy, czując się przy tym wyśmienicie. Czy można być prawdziwym Europejczykiem, jeśli przedkłada się "Wesele" ponad, dajmy na to, "Doktora Faustusa"? I czy "Wesele" jest rzeczywiście tak nasze, tak polskie, tak bronowickie z chatą, chłopomanią i chochołem, że nie-Polacy nic z tego nie pojmą i uciekną jak zielone ludki? Że o naszej klasyce powiedzieć możemy jak Dziennikarz do Czepca: "Ja myślę, że na waszej parafii/ świat dla was aż dosyć szeroki"? I tylko w naszej parafii będziemy teraz siedzieć i wmawiać sobie, że jesteśmy Europejczykami, że literatury po polskiej właściwie nie mamy, bo nawet jak ją mamy, to nikt jej nie rozumie, łącznie z nami samymi, bo już przestajemy być Polakami, a jako Europejczycy wiadomo, że tej literatury nie będziemy czytać i rozumieć.

Czy da się jakoś wypośrodkować tę "polskość" i "europejskość", używając do tego utworów uznawanych za typowo polskie, za nieprzekładalne na inne kultury? Czy z bagażem wiedzy o Szekspirze, który ponoć jest jak gąbka, bylibyśmy w stanie to samo powiedzieć o Słowackim, Wyspiańskim, Norwidzie, Witkacym? Czy wchłaniają naszą współczesność? Można opowiedzieć ich dramaty językiem wszędzie zrozumiałym?

Jak widać, same pytania, odpowiedzi niewiele. Z drugiej strony wiem, że splot europejskości, polskości i klasyki jest ostatnio ważny dla Pawła Wodzińskiego czy Michała Zadary. Po "Między nami dobrze jest" można oczekiwać, że temat ten odżyje również w spektaklach Grzegorza Jarzyny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji