Artykuły

Bar umistyczniony

Dnia 12 stycznia 1846 roku zwierzał się Słowacki Krasiń­skiemu o "Księdzu Marku": "po napisaniu dramatu obaczyłem wątłość dzieła (...) a sama nę­dza zewnętrzna w wykonaniu świadczy, żem w szaleństwie pisał". Po ten utwór, "w pierw­szym szale rozbudzonych we mnie ducha wnętrzności" - jak w tymże liście powiadał autor - powstały, sięgnął Teatr Dra­matyczny, nie bacząc, iż obce to tony dla jego aktorów i że inflacja "szaleństwa" może obudzić niechęć.

A jednak "Ksiądz Marek" sprawdził się na scenie Teatru Dramatycznego: tym mianowicie, których porywa calderonowski wiersz Słowackiego, (tacy są chyba wszyscy?), którzy uwiel­biają mesjaniczną odmianę mi­stycyzmu romantycznego, do których przemawiają inwoka­cje misteryjne i inkantacje li­tanijne, których porywają - odpowiednio przez reżysera wybite na planie pierwszym i wykrzyczane przez aktora - słowa Cechowego: "Bez harmat my, bez oręża - Lecz Pan Bóg za nas zwycięża!" Słowacki ulegał towianizmowi czy zrywał z nim - nieważne w okresie, w którym zmistyczniał i w metempsychozę uwierzył. Pretensje z powodu tego mistycyzmu zgłaszali już współcześni poecie, zgłaszają i współcześni nam, a teatry troskliwie dbają, byśmy nie wyszli z wprawy, byśmy równocześnie na drugim skrzy­dle Pałacu Kultury mogli po­słuchać innych niebiańskich in­terwencji, a nie opodal, przy ulicy Karasia, mogli pobawić się jeszcze jarmarczną odmianą cudowności i wernyhoryzmu. W inscenizacji "Księdza Marka" znakomite zwycięstwo odnosi doktor Kotlarczyk z Kra­kowa; bo choć jemu osobiście formuła teatru rapsodycznego w pierwszej wersji już się uprzykrzyła, może być dumny, że po latach znalazł doskona­łego następcę. Czy misterium może być zresztą grane? Miste­riów się nie gra, misteria się odprawia. Więc po dawnemu jeden aktor - kapłan recytuje wiersz (możliwie statycznie), inni zastygają unieruchomieni w bardziej martwych niż ży­wych obrazach. Perfidne ściem­nienia wśród nieforemnych brył jak z Henry. Moore'a zacierają różnokształtne sylwety ponurych żałobników, odzianych w pokutne szaty, nie mniej dzi­waczne jak mundury żołnier­skie, u Rosjan uwieńczone po­łówkami czap świętego Miko­łaja. Aktor mówi "zarzucam żupana połę", a tu żupana ani śladu a z realiów czasu i miej­sca chyba jedne czupryny szla­checkie się uchowały, tonsury mnisze i pejsy rabina - arendarza.

Formuła recytacji najlepiej przy­lega do lamentacji ZOFII RYSIÓWNY, która wprawdzie zubożyła po­stać Judyty, od początku utrzymu­jąc ją w tonacji biblijnego nawie­dzenia, ale która kolejne skargi Judyty i oskarżenia wypowiada z narastającą siłą i fanatyzmem, na­wet gdy to czyni tłumionym, mo­notonnym głosem w ramach zamie­rzonego przez reżysera "oratorium" jest to więc osiągnięcie wybitne. Dźwiecznym, przejmującym głosem kazał i gromił ksiądz Marek, JÓZEF DURIASZ, Świetny w sylwetce ascety, zmieniającego Bar w warownię cudów pełną, i upojo­nego własną elokwencją: szkoda, że Słowacki miał takiego pecha do cudotwórców, matka Makryna była, wiemy, przebiegłą oszustką, a ksiądz Marek także się ocierał o szalbierstwa. Od fałszywej cudow­ności aż grzmi (dosłownie) w Barze i niech nam nikt nie wmawia, że ksiądz Marek to ludowy bohater powstania: o całkiem inne sprawy toczy się gra.

CZESŁAW KALINOWSKI bardzo się siepał jako Branecki, ale nie przestraszał Kreczetnikowa - JA­NUSZA PALUSZKIEWICZA, podtatusiałego generała, któremu żony strzec, a nie wojować w zakażonym Barze; tak minęła bokiem jedna z najlepszych scen w dramacie. Du­żo godności i powagi zachował JA­ROSŁAW SKULSKI jako Rabin. Pięknie wyglądał i czysto mówił wiersz ADAM HANUSZKIEWICZ jako Pułaski, co jednak miało zna­czyć końcowe odklejenie wąsów i zwrócenie się bezpośrednio do pu­bliczności ze słowami zamykający­mi poemat, dalibóg nie wiem.

Nurtem najbardziej dziś w "Księ­dzu Marku'' mogącym porwać na­wet opornych rapsodycznym wta­jemniczeniom, to pełne spięć dra­matycznych konfrontacje Judyty z Kosakowskim, nasycone szczególną namiętnością uczuć. Niestety, spię­cia te rozluźniają się w widowisku, przemieniają w znużony, jakby wy­gaszony werbalizm. Kosakowski to piekielnik, ale romantycznego for­matu, przyszły hetman i wielki zdrajca, to nędzny warchoł, ale za­razem wojownik, który starczy za hufiec ospałych konfederatów. JAN ŚWIDERSKI pomniejszył Kosakow­skiego do skali powiatowego szta­chetki, chuligana na miarę sejmi­ków, i odarł go z żywiołowej siły, rzucającej mu do nóg demoniczną Judytę. Słowa Kosakowskiego "lew się ducha we mnie sroży" pozosta­ją czcze, przechwałkowe, a zwró­cone do Judyty słowa "ja się z to­bą żenić gotów" - niezrozumiałe, nad stan.

A poza tym różni dobrzy aktorzy bardzo niedobrze grali wąsatych i brodatych szlachciców, a wijące się widma uzmysławiały szpital zadżumionych. Egzaltacja (poety) do­szła do stanu ekstazy w ogólnym miserere sceny finalnej - bardzo cenię Teatr Dramatyczny i wiele doń nadziei przywiązuję, martwię się więc szczerze tym depresyjnym przedstawieniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji