Artykuły

Muza chce spać!

W Polsce kultura zwana wysoką rozkwita do godziny 16, a po 19 układa się już do snu. Większość instytucji zajmujących się sztuką nie zauważyła, że zmienił się ustrój i styl życia rodaków - pisze Zdzisław Pietrasik w Polityce.

Z raportów o stanie kultury w Polsce wynika niezbicie, iż rodacy chodzą dziś rzadziej do muzeów i teatrów, nie wspominając sal koncertowych. Nawet gust filmowy, z którego kiedyś słynęliśmy, najwyraźniej się popsuł, skoro największą frekwencją mogą pochwalić się najlichsze komedyjki romantyczne, podczas gdy tytuły wyróżniane prestiżowymi nagrodami okupują ostatnie miejsca na listach największych hitów sezonu. Krótko mówiąc, jest źle, a może być jeszcze gorzej. Pora bić na alarm, pytanie tylko, w jakiej sprawie? Na pewno nie wystarczy poprzestać na pozornie oczywistym stwierdzeniu, że naród nam schamiał i uprawiające wysublimowaną działalność instytucje kultury rzucają perły między wieprze. Nietrudno przecież zauważyć, że wiele spośród nich tkwi od lat w letargu, zachowując się tak, jakby w Polsce nie zmienił się ustrój, a wraz z nim tryb i styl życia rodaków.

Czy kogoś obchodzi, że pokolenie, które weszło w dorosłe życie po 1989 r., jest w tygodniu praktycznie odcięte od oficjalnej oferty kulturalnej? Oczywiście, mogliby ukulturalniać się w weekendy, lecz niewolnicy korporacji, zmęczeni całotygodniową harówką, najczęściej wybierają wówczas bardziej prostackie metody odstresowywania. A ich rodzice, jeśli są czynni zawodowo, również pracują dłużej niż w słodkich czasach PRL, kiedy o czwartej po południu naród miał wolne.

Tymczasem wiele wartościowych imprez planuje się tak, jakby nic się nie zmieniło. Przykład z ostatnich dni. W Warszawie trwa Festiwal Beethovenowski, cieszący się ogromnym powodzeniem. Na 19.30 trudno się dostać, ale dla kogo są koncerty odbywające się w Zamku Królewskim o godz. 17? Może dla bezrobotnych, jeśli akurat są melomanami i stać ich na kupno biletu.

Tak dalej być nie może! - od takiego gromkiego zawołania należałoby rozpocząć inwokację, skierowaną do osób zawiadujących polską kulturą od szczebli najwyższych do najniższych. Potrzebne są zmiany wręcz rewolucyjne, pora ogłosić manifest: instytucje kultury dla ludzi, nie dla instytucji! Wpuśćmy lud ciężko pracujący dla dobra polskiego kapitalizmu do muzeów, teatrów i sal koncertowych! Otwórzmy na oścież drzwi do skarbca narodowej kultury!

Ryzykowna wizyta w muzeum

Owe drzwi można potraktować metaforycznie, ale też jak najbardziej dosłownie. Na przykład drzwi wiodące do stołecznego Muzeum Narodowego - ciężkie, masywne, oporne, jakby prowadziły do zbrojowni. Osoby wagi lekkiej mogą mieć poważne kłopoty z ich sforsowaniem. Drzwi do słynnej Zachęty też raczej nie zachęcają. Może właśnie o to chodzi, by wchodzącemu już na wstępie przekazać komunikat - nie jesteś tu mile widziany!

Jeszcze bardziej bulwersuje zawieszona na tych wrotach tabliczka informująca o godzinach otwarcia, jak rozsądnie wytłumaczyć, dlaczego Muzeum Narodowe, placówka z definicji wyjątkowa, czynne jest od wtorku do piątku w godz. 10-16, a w soboty i niedziele tylko do 18? W praktyce jeszcze krócej, o czym przekonałem się niedawno, udając się na szeroko reklamowaną wystawę "Wiek francuski". Kiedy udało mi się pokonać wejście około 15.35, dowiedziałem się od panów strażników, że już nie wpuszcza się gości. Zapewne w obawie, by nikt nie pałętał się po salach wystawowych parę minut po 16. Rozmaite małe galeryjki mogą być czynne do 20, ale Narodowe tylko w godzinach urzędowych.

Przykład Narodowego jest najbardziej bulwersujący, ale w innych przybytkach sztuki zwyczaje są podobne. Może nasi uczeni odkryją kiedyś nową jednostką chorobową, mianowicie-stres muzealny? Objawy są następujące: wchodzi człowiek z ulicy do muzeum z ambitnym zamiarem kontemplowania prawdziwej sztuki, już na wstępie przygląda mu się kilka smutnych pań strażniczek, dookoła martwa cisza, więc słyszy odgłos własnych kroków, zaczyna się zachowywać coraz bardziej nerwowo, pędzi od obrazu do obrazu, a potem z ulgą odbiera płaszcz w szatni. Znam to uczucie, ponieważ wielekroć przeżywałem podobne męki intruza zakłócającego spokój świątyni sztuki.

Na szczęście raz do roku mamy Noc Muzeów, o której gazety piszą nazajutrz z entuzjazmem, odkrywając niezliczone tłumy zwiedzających, przemieszczające się z jednej wystawy na drugą. Jedna noc w roku to jednak trochę za mało.

Teatr dla teatru

Teatry w Polsce dają przedstawienia o godz. 19. Dlaczego? To proste, ponieważ taka jest tradycja, a tradycja to w teatrze rzecz święta, jedynie szefowie scen prywatnych zauważyli, że dzisiaj Polacy wychodzą później z pracy i zapraszają na 20. Niby nieduża różnica, ale bardzo istotna. Teatry pozostające na własnym utrzymaniu zabiegają bowiem o widza, podczas gdy dotowane nie muszą. Dlatego dzisiaj zdarza się coraz częściej, że widzowie nie wchodzą do teatru, lecz wbiegają. Spóźnialscy, niczym w kinie, przeciskają się pomiędzy rzędami, narażając się na kąśliwe uwagi tych, którym udało się przyjść w porę.

To przez tę okropną godz. 19 mamy upadek teatralnych obyczajów. Nawet na premiery, a te urządza się często w piątki, goście przybywają wprost z pracy, w strojach bynajmniej nieodświętnych, i w takich samych nastrojach. Nie zdążyli zjeść kolacji, nawet czasu nie starczyło, by spokojnie napić się kawy, więc teraz trudno wymagać, by w skupieniu chłonęli każdą sceniczną kwestię. Naprawdę niewiele wysiłku kosztowałoby teatry, gdyby grały o 20, pozostawiając termin wcześniejszy tylko na dni weekendowe. Można przypuszczać, że aktorzy też by się ucieszyli, a już na pewno ci, którzy pędzą do garderoby wprost z planu telenoweli.

Otworzyć teatry to nie znaczy jednak tylko rozpoczynać później przedstawienia. Trzeba też zmienić myślenie o widzu, który ponoć jest najważniejszy. O tym, jak jest w rzeczywistości, możemy się przekonać, obserwując choćby efekty modernizacji budynków teatralnych. Po remoncie zazwyczaj przybywa znacząco przestrzeni dla scen, a za to ubywa miejsc na widowni. Mało tego, szalenie ambitni twórcy potrafią jeszcze zaanektować dla swej genialnej wizji parę pierwszych rzędów, a już szczytem rozrzutności jest sadzanie garstki widzów na scenie, podczas gdy cała widownia zionie pustką. Jeżeli ma to uzasadnienie artystyczne, proszę bardzo, ale najczęściej to tylko fanaberie reżysera. Nie bez powodu o niektórych demiurgach naszego teatru mówi się w środowisku, że wprost nie znoszą publiczności, i dają temu wyraz.

Nieraz można odnieść wrażenie, że premiera odbywa się tylko dla premiery. By przyszli znajomi z teatru, najbliższa rodzina i przyjaciele. Czy propozycja zainteresuje zwykłą publiczność, nie ma większego znaczenia. Ostatnio skarżyła mi się znajoma z Krakowa, która przejęta pozytywnymi recenzjami "Trylogii" [na zdjęciu], wystawionej przez Jana Klatę w Starym Teatrze, natychmiast pobiegła do kasy po bilet, a tam dowiedziała się, że spektakl w najbliższym czasie nie będzie grany. Widocznie taki był wcześniej ustalony plan pracy artystycznej zespołu.

Podobna sytuacja zdarza się często. Potem, kiedy chwalony spektakl wraca, entuzjazm potencjalnych widzów już ostygł. Znający swój fach dyrektor powinien umieć przewidzieć, jaka inscenizacja może wzbudzić szczególne zainteresowanie, i zatrzymać ją na afiszu aż do "zgrania", co przyniosłoby teatrowi splendor i zyski. Jak się jednak okazuje, zwykły rozsądek nie zagościł jeszcze na naszych, ciągle znajdujących się w fazie przed reformą, scenach.

Szanować widza

Rankingi oglądalności filmów przynoszą zasmucające wyniki. Od wielu sezonów pierwsze miejsca zarezerwowane są dla produkcji ostentacyjnie komercyjnych. Z rodzimej produkcji na przyzwoite lokaty liczyć mogą tylko wyroby rozrywkowe. Przykładowo, obecnie rekordy powodzenia bije "Kochaj i tańcz", film sprytnie wykorzystujący wywołany przez telewizyjne turnieje wzrost zainteresowania tańcem. Podobnie wykorzystuje się popularność seriali. Wystarczy idoli z małego ekranu przenieść, pod byle jakim pretekstem fabularnym, na duży ekran. Recenzje w tym wypadku się nie liczą: krytycy mogą sobie wypisywać, co tylko chcą, frekwencja i tak jest murowana.

Oczywiście, są to produkcje dla określonego tzw. targetu, do którego nie zalicza się widzów trochę bardziej wymagających. Dla nich jest przecież kino artystyczne, na które powinni się rzucać, tymczasem ostatnio zawodzą, jakby utracili dobry smak. W minionych sezonach dotkliwe porażki zanotowały u nas tytuły chwalone i nagradzane na najbardziej prestiżowych festiwalach, a nawet obsypane Oscarami. Ta sama przykrość spotyka rodzinie produkcje z ambicjami, obdarowywane przez recenzentów maksymalną liczbą gwiazdek.

Dlaczego zatem inteligencka widownia chce ambitnych filmów, a jednocześnie ich nie ogląda? Powód jest prozaiczny - ponieważ owe tytuły niby są w repertuarze, a zarazem jakby ich nie było. jeden seans w najmniej dogodnej godzinie, a po kilku dniach zmiana repertuaru, trzeba bowiem zrobić miejsce czekającym w kolejce "hitom". W pierwszych miesiącach tego roku mieliśmy całą serię naprawdę interesujących tytułów, z nominowanymi do Oscara włącznie, ale tylko niektóre miały taką dystrybucję, na jaką zasługiwały. Niemal przepadł "Frost/Nixon", film o polityce pokazywanej inaczej niż w licznych telewizyjnych debatach.

W lepszych latach PRL krytycy pisali, że mamy najlepszy na świecie repertuar, choć z oczywistych powodów niekompletny. Dziś docierają do nas niemal wszystkie nowości, zdarza się, że premiery megaprodukcji odbywają się tego samego dnia co w zachodnich metropoliach, ale nie ma powodów do zachwytu. Multipleksy idą na łatwiznę, nie szanując bardziej ambitnego widza. Wystarczy porównać, jak promuje się byle jaki popularny sequel, a jak film trudny, wymagający specjalnego traktowania. W rezultacie kina odstraszyły sporą część widowni, także młodointeligenckiej, która chodzi do warszawskiego Muranowa, z ambitnym, niszowym repertuarem, a w wakacje jeździ na festiwale, gdzie może zobaczyć pozycje nie do zaliczenia w wielkomiejskich kinach.

Program minimum mógłby być taki, że multipleks przeznacza jedną sale - może być nawet najmniejsza - na kino ambitne i nie zrzuca tytułu po paru dniach. Należy po prostu szanować widza, nawet jeśli nie zalicza się do podstawowego targetu.

Żeby na koniec było śmiesznie, trzeba odnotować, że TVP dostrzegła w porę zmiany stylu rodaka, lecz wyciągnęła zbyt daleko idące wnioski. W rezultacie, niemal wszystkie pozycje wysokokulturalne emitowane są w okolicach 24, i później, a więc mają niską oglądalność, jest zatem argument, żeby nie pokazywać ich w dobrym czasie antenowym. Misja realizowana po północy to jedno z większych osiągnięć telewizji, zwanej nawykowo publiczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji