Nie-Boska Grzegorzewskiego
Mamy więc kolejny spektakl autorski. Tym razem we wrocławskim Teatrze Polskim Jerzy Grzegorzewski zrealizował przedstawienie "Nie-Boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego we własnym opracowaniu tekstu, reżyserii i scenografii. "Nie-Boska" jest utworem na tyle "lekturowym", iż zwalnia to piszącego od stwierdzeń, że Krasiński (wiadomo -> hrabia) rewolucji się bał, próbował ją kompromitować, że przecież zdając sobie sprawę z nieuchronności jej tryumfu, w końcowych sekwencjach, na zasadzie deus ex machina, przywołuje Chrystusa i jego ogłasza zwycięzcą. Pomińmy też wszystkie inne komunały. Zajmijmy się wersją Grzegorzewskiego.
W wywiadzie udzielonym Elżbiecie Morawiec, a zamieszczonym w programie, powiada inscenizator, że polityczno-społeczną sprawę między Henrykiem a Pankracym dawno już rozstrzygnął czas i historia. Nie ma więc sensu współczesne jej wałkowanie. Że przeto w jego koncepcji wszystko "dzieje się" w sennej-niesennej projekcji hrabiego Henryka, ale że są to także wizje jego protagonisty Pankracego. Bo ludzie ci, by posłużyć się słowami innego poety romantycznego "dwa na przeciwnych krańcach postawione bogi" są sobą wzajemnie zafascynowani, gdyż przeczuwają w adwersarzu te cechy osobowości, które dopełniłyby ich własną. I dodaje, że równie wyraźne są fascynacje i obawy przed czymś innym, obcym, dotąd nieznanym.
Różne już wypowiedzi reżyserskie zdarzyło mi się w programach czytywać, a potem przedstawienie biegło własnym tropem. Grzegorzewski swoją koncepcję uwierzytelnia teatralnie.
Powiada na przykład, że wszystko rozgrywa się w salonie hrabiego Henryka. I rzeczywiście, tyle tylko, że dziwny to salon, bardziej przypomina operową rekwizytornię, lub słuszniej magazyn - lamus, gdzie złożono i stare fotele i zniszczone instrumenty, z pozrywanymi strunami. Kreśli też Grzegorzewski całą obyczajową otoczkę tragedii, pozostawiając jedynie najniezbędniejsze i najważniejsze akcenty. Tym wyraźniej więc wyrasta sprawa: hrabia Henryk - rewolucja - Pankracy.
Doceniam wszelkie walory tego widowiska. A przecież nie potrafiło mnie ono ani porwać, ani zafascynować. Może jest to sprawa przesadnego "wyciszenia" (sny, wizje, marzenia niekoniecznie muszą być "ciche", ileż to razy ludzie budzą się przerażeni, spoceni nawet), może pozbawienia zjadliwości i ironii, także tego, co przywykło się nazywać "mięsistością" czy "krwistością" materiału dramaturgicznego. Może dlatego wychodząca z teatru po półtoragodzinnym przedstawieniu młodzież mówiła o nudzie, choć z drugiej strony kurtyna kilkakrotnie szła w górę, Co na niepremierowym widowisku zbyt częste nie jest. Jeszcze słowo o scenie finałowej. Nie sprawdziła się w tym spektaklu, a przecież "Nie-Boska" bez zwycięskiego Galilejczyka (próbowano grać i tak) przestaje być "Nie-Boską". Dylemat pozostał więc nie rozwiązany.
Mówiąc o walorach wrocławskiej inscenizacji nie sposób pominąć muzyki Stanisława Radwana. Niezwykłe sugestywnej i co ważniejsze napisanej do tego właśnie przedstawienia, a nie do "Nie-Boskiej" w ogóle, co zdarza się często.
Wreszcie parę interesujących propozycji aktorskich. Mile zaskoczył Andrzej Wojaczek (hrabia Henryk), był może trochę zewnętrzny, nieco deklamatorski, w dyskursach z Pankracym (Igor Przegrodzki) przegrywał - także aktorsko - ale nie był to "mecz do jednej bramki". Stale rozwija się talent Bogdana Kocy, tym razem nie miał wielkich możliwości tekstowych, a przecież wyraźnie zaznaczył swą sceniczną obecność. Więcej niż wybroniła niewdzięczną rolę Żony Ewa Kamas, a grająca Orcia Hanna Chombakow przekonała do swej wrażliwości i inteligencji aktorskiej. Jeszcze Erwin Nowiaszak taktownie diaboliczny Mefisto i Przechrzta i cały wyrównany zespół aktorski na planie drugim i w tle, znakomicie zakomponowany przez reżysera.
Inscenizacja "Nie-Boskiej komedii" jest zawsze teatralnym świętem. I tej nie wolno więc nie zobaczyć, choć piszącemu wydała się "chłodna".