Artykuły

Z Krakowa i z Monachium

Wskrzeszono dobry obyczaj rotacyjnej gościny teatrów terenowych w Warszawie. W naszych niełatwych warunkach łączności trudno żądać, by stołeczni miłośnicy teatru jeździli masowo z miasta do miasta w pogoni za ciekawszymi premierami. Z drugiej strony, dorywczy cykl takich odwiedzin jest niewątpliwie dobrym bodźcem dla poczynań poszczególnych teatrów pozastołecznych.

Na pierwszy ogień tej nowej rundy poszedł Teatr im. Węgierki z Białegostoku. Jest sprawą ewidentnie znaną, że na podstawie jednego przedstawienia w teatrze, którego inne widowiska są nam nieznane, nie można, nie wolno oceniać danego teatru jako całości, ani w przypadku gdy oglądamy przedstawienie nieudane ani, tym bardziej, gdy się ono podoba. Dlatego i ja, pisząc o przedstawieniu "Wesela", przywiezionym przez teatr białostocki, powiem o tym co zobaczyłem, unikając wniosków ogólnych, które mogłyby być niewczesne i mylne.

A więc "Wesele". Po 80-ciu latach nieprzerwanych triumfów coraz trudniej powiedzieć teatrowi coś nowego o tym dramacie, w którym na genialne sceny realistyczne nachodzą sceny młodopolskiej symboliki i młodopolskiej mitologii. Ale czy potrzeba, grając "Wesele", starać się powiedzieć koniecznie coś nowego? Paru znowu próbowało i raczej się nacięli. "Wesele", żeby dobrze wypadło na scenie, wymaga raczej troskliwego niż pomysłowego reżysera: autor już za niego był dostatecznie pomysłowy. Jerzy Zegalski, dyrektor Teatru im. Węgierki i reżyser tego pierwszego "Wesela" w roku 1980, włożył, jak sądzę, niezmiernie wiele pracy w zrobienie widowiska zwartego, logicznego, w którym by szybkim przejściom ze sceny w scenę i solidnemu uwypukleniu wątków kierujących towarzyszyła gra zespołowa na pewno nie mistrzowska i kreacyjna, ale wystarczająco staranna, by całość znalazła się na odpowiednim poziomie, w którym silniejsze ogniwa pociągają słabsze, a żadne nie jest na tyle słabe, by zagrozić pęknięciu całości. I takie właśnie jest "Wesele" białostockie, reżysersko wytrzymane do końca, aktorsko poprawne i wyrównane, scenograficznie rzetelne. I to jest najważniejsze. Białystok ogląda "Wesele", jakie mogłaby oglądać i Warszawa. Niejako na boku, prywatnie, dorzucę tylko, że ja osobiście lepiej odebrałam grę Andrzeja Karolaka (Poeta) niż Grzegorza Galińskiego (Dziennikarz), lepiej grę Joanny Ładyńskiej (Panna Młoda) niż Wojciecha Pisarka (Pan Młody) i lepiej mi zabrzmiały kwestie Juliusza Przybylskiego (Ksiądz) i Stanisława Jaszkowskiego (Żyd), niż Mariana Szula (Dziad) i Józefa Gmyrka (Nos). Ale, powtarzam, nie to było ważne. Ważny jest sukces teatru białostockiego w tym ambitnym przedstawieniu.

Gdy w Krakowie Wyspiański zdobywał sobie laury "czwartego wieszcza", w Monachium - z którym kulturalne związki Krakowa nie były błahe - triumfował w teatrze Frank Wedekind, prekursor niemieckiego ekspresjonizmu, autor "Przebudzenia się wiosny" i dylogii dramatycznej o demonicznej Lulu, "duchu ziemi", niszczącej mężczyzn, aż padającej ofiarą Kuby Rozpruwacza. Wedekind nie dorównał wielkim Skandynawom, pozostał pisarzem "końca wieku", dzisiaj jego krwią ociekające tragedie łatwo mogą śmieszyć. Ale jako przykład skrajnego modernizmu mogą też nadal interesować.

Na dylogię o Lulu składają się tragedie "Demon ziemi" i "Puszka Pandory''. Obie dobrze przetłumaczył Grzegorz Sinko. "Puszkę Pandory" przed paru laty zagrało Studio, wychodząc z opresji dość obronną ręką. Teraz "Demona ziemi" prezentują Rozmaitości - w reżyserii Krafta-Alexandra, dyrektora teatru w Furth w Bawarii, utrzymującego żywe kontakty z teatrem polskim. Kraft-Alexander wykonał dobrą robotę, słusznie nie rezygnując z cyrkowej ramy sztuki. Dobrze też wiedział, w których aktach ustawić aktorów mniej więcej serio, a w którym tonację serio zastąpić tonacją buffo. Takie sztuki jak "Demon ziemi'' to dziś orzechy, trudne do teatralnego zgryzienia. Bo na pewno , "coś w nich tkwi'', na pewno należą do historii literatury i teatru, a przecież w ich modernizmy, secesje i dekadencje trudno wczuć się wnukom tych, którzy się nimi zachwycali.

Współcześni aktorzy Rozmaitości nie czuli się swojo w rolach pogromców i ofiar Lulu, tylko Kalina Jędrusik-Dygat zagrała stylowo i z powodzeniem tę demoniczną Lulu, która Albana Berga skłoniła do napisania słynnej opery "Lulu". Jędrusik była opanowana, chłodna, powściągliwa, zmysłowa, z dystansem do postaci, a jednak jej wierna. Była ludzka i kobieca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji