Artykuły

"Ja" w podróży

Wszak każdemu czasem coś się śni - o spektaklach: "Rozprawa 14/06" i "Kraina Czarów. Pole gry" w reż. Justyny Sobczyk z Teatru 21 przy Zespole Społecznych Szkół Specjalnych "Dać Szansę" w Warszawie oraz "Alicji" w reż. Pawła Miśkiewicza z Teatru Dramatycznego im. Gustawa Holoubka w Warszawie prezentowanych w ramach Dnia Alicji pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Dwa przedstawienia zainspirowane powieścią Lewisa Carrolla, zestawione ze sobą w ciągu jednego wieczoru w ramach "Dnia Alicji", nie stoją w konflikcie, teatr nie decyduje się na pojedynek. Nie chodzi też o wzajemne uzupełnianie. Raczej o pokazanie różnorodności efektów osiąganych poprzez inscenizację tego samego tekstu w różnych warunkach, przy różnych założeniach i możliwościach. Teatr 21, osadzając wydarzenia sceniczne w konkrecie fabuły, tworzy linearną opowieść, Dramatyczny przeciwnie, świadomie dekonstruuje historię, by zbliżyć się do struktury marzenia sennego. Zestawienia i porównania obu spektakli nie mogą przynieść wiele więcej, niż garść banałów. Najuczciwiej będzie zatem myśleć o nich osobno, nie zapominając, że prezentowane są w ramach wspólnej imprezy.

"Teatr jest po to,/żeby wszystko było inne, niż dotąd", twierdził Grzegorz Turnau w piosence "Księżyc w misce". Rozpoznanie teatru jako przestrzeni, w której wszyscy mogą być "inni, niż dotąd", w której odmienność jest atutem, wydaje się kluczowe dla uchwycenia sensu powstania przedstawienia Teatru 21, składającego się z dwóch (nie do końca autonomicznych) części: "Rozprawa 14/06" i "Kraina Czarów. Pole gry".

Oto zebrali się sędziowie Sądu Najwyższego (Najniższego zresztą również), by, wespół ze zgromadzonymi specjalistami zasądzić o winie lub niewinności Alicji, która zbyt długo przebywała w Krainie Czarów. Dziewczyna musi stanąć do konfrontacji z zebranymi, po raz kolejny zderzyć się z gromadą indywidualności zamieszkujących dziwny kraj, w którym sama znalazła się przypadkiem.

Fabuła przedstawienia popychana jest dzięki wypowiedziom kolejnych postaci. Milcząca Alicja, jak nieruchome centrum szalonego zawirowania, jedynie przygląda się swoim sędziom. Właściwie nie reaguje na kolejne zarzuty, nie próbuje się bronić, choć logicznie rzecz biorąc - ma do tego pełne prawo. Jednak prawa logiki nie są w tym świecie respektowane, a powoływanie się na nie jest w złym tonie.

Po przerwie, Krainy Czarów i rzeczywistość współczesnej Warszawy zaczynają się przenikać. W pewnym momencie, pod koniec przedstawienia, aktorzy Teatru 21 pokazują swoje portretowe zdjęcia, na których widnieją w prywatnych strojach, są uśmiechnięci lub nie, a demonstrując je zdradzają swoje imię, stwierdzają, że grają teraz tę a nie inną postać, czasem dodają kilka prywatnych szczegółów, np. swój wiek. Nie wszyscy chcą się jednak dzielić prywatnością z widzami, niektórzy poprzestają na podaniu imienia.

W zbudowanym przez Justynę Sobczyk świecie Krainy Czarów jej aktorzy, dotknięci m. in. zespołem Downa czy autyzmem, czują się bezpiecznie i - co równie ważne - swobodnie. Znają swoje role, wiedzą, kiedy i co powiedzieć, w którym momencie należy zmienić miejsce, wstać, usiąść itp. To, co robią, nie jest jednak jedynie odtworzeniem struktury spektaklu. Sobczyk pozwala im na grę wobec świata fikcyjnego, która - improwizowana i wynikająca wprost ze schorzeń poszczególnych osób - podważa ramy realności Krainy Czarów, stanowiąc wentyl bezpieczeństwa dla wykonawców i widzów. Nikt na scenie nie udaje wielkiego artysty, nikt na widowni, jak wolno się domyślać, nie oczekuje scenicznego pokazu Metody wg wzorca Stanisławskiego czy Brechtowskiego V-efektu. Pomiędzy wzajemnymi nie-oczekiwaniami i nie-udawaniami zawieszony został spektakl, który również nie udaje niczego ponad to, czym jest - a jest efektem zachwytu nad potencjałem fikcji w teatrze i jej walorami w procesie społecznym czy terapeutycznym.

Sobczyk podjęła bardzo dobre decyzje obsadowe. Stawiając Alicję wobec osaczającego ją otoczenia, postanowiła jednocześnie zróżnicować aktorów pod względem fizycznym. Alicja, sama bez zewnętrznych objawów chorobowych, staje wobec licznej grupy osób dotkniętych zespołem Downa. Takie zestawienie, oprócz tego, że daje jasną, binarną opozycję dwóch światów, dodaje kolejny argument potwierdzający wybór właśnie tego tekstu do pracy z aktorami niepełnosprawnymi. Dzięki temu prostemu, wydawałoby się, zabiegowi, świat przedstawiony i świat przedstawiający wzajemnie się potwierdzają, nie stawiając nikogo z widzów czy aktorów w niekomfortowej sytuacji.

Aktorzy Teatru 21 czują się na scenie jak we własnym domu: tuż przed rozpoczęciem spektaklu, choć widać ich na scenie w pełnym świetle, są zakulisowo prywatni, komunikują się z opiekunkami i instruktorką, spontanicznie reagują na siebie. Rozpoczęcie spektaklu pomaga im "wejść w role", które odgrywają nie grając ich jednocześnie. Taka dezynwoltura nie jest oznaką aktorskiego lekceważenia, raczej znakiem tego, jak naturalna jest dla nich sytuacja teatralna. Nie rezygnując z samych siebie, wykonawcy potrafią jednocześnie odnaleźć się w postaci, bowiem oba stany są dla nich jednakowo transparentne. Jak się to ma do zawodowego teatru i gdzie wobec tkwi różnica w aktorstwie i prywatnym byciu - to zapewne zagadnienie na szerszą rozprawę. Warto jednak odnotować to zjawisko jako propozycję opozycyjną do kreacji teatralnej, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni.

Spektakl Teatru 21 pozwala dostrzec w jednym momencie (by rozwinąć Turnauową inspirację) "księżyc w misce" i miskę samą w sobie. Zapewne dzieje się tak głównie ze względu na dolegliwości wykonawców. Jednak pewna przezroczystość i prostota spektaklu również grają tu niebagatelną rolę.

*

Najpierw jest bardzo długa cisza i kompletny bezruch. Cisza i bezruch z gatunku tych, które w filmie byłyby nie do zniesienia - w teatrze jednak czujemy, z jakiego powodu znalazły się na początku spektaklu. Dzięki nim jesteśmy łagodnie wprowadzani w stan marzenia sennego. I podobnie, jak wzrok widza sięgać może głęboko w tunel/przedział kolejowy, wybudowany według pomysłu Barbary Hanickiej na scenie Teatru Dramatycznego, tak uwaga widza wciągana jest powoli w wymagający, kapryśny świat Alicji począwszy od pierwszego momentu spektaklu.

Reżyser, Paweł Miśkiewicz, nie oferuje widzowi prostego przełożenia języka literatury na znaki teatralne. Jego przedstawienie jest kolekcją swobodnie dobranych elementów powieści. Zestawione ze sobą niby wzajemnie się rozświetlają - ale nie to jest głównym celem ich scenicznego połączenia. Ambicją Miśkiewicza było zbudowanie kompozycji przypominającej strukturę snu, gdzie swobodne, często niezrozumiałe asocjacje łączą kolejne wydarzenia, a cała rzecz pozbawiona jest początku i końca. Bez zrozumienia i przyjęcia pomysłu reżysera trudno będzie zaakceptować cały spektakl.

Dwie Alicje, Barbara Krafftówna i Klara Bielawka, choć wspólnie obsadzone zostały w tytułowej roli, nie są motorami akcji. Wydarzenia toczą się wokół nich, z ich względu, dla nich - nie mają one jednak wobec nich wiele do powiedzenia. Są przezroczyste - choć każda w inny sposób. Bielawka traktuje dziewczęcy wdzięk połączony z budzącą się seksualnością jako główne wyznaczniki swojej bohaterki. Krafftówna, z zadziwionym spojrzeniem, niepewnym ruchem i gestem bynajmniej nie staje się wcieleniem starczej niemocy: traktuje swój wiek raczej jako źródło pewników i aksjomatów, które w świecie, w jakim się znalazła, mogą być podważone przez każdego, jednym gestem. Alicje są jak śniący podmiot w przedziale kolejowym mknącym przez tereny oznaczone na mapach "ubi leones". Podmiot jednocześnie absolutnie niezbędny i trochę pretekstowy, służący prezentacji innych bohaterów.

Dominantą interpretacyjną w warszawskiej inscenizacji stały się pozostałe postaci, wachlarz freaków z Krainy Czarów. Równocześnie obleśny i pociągający Kot z Cheshire, który z początku wydaje się być spiritus movens wydarzeń, wkrótce chowa się z tyłu sceny, nie pozostawiając po sobie nawet uśmiechu (rewelacyjny pomysł olbrzymiej lupy uwydatniającej wyszczerzone zęby aktora!). Demoniczna, perwersyjna Czerwona Królowa Katarzyny Figury, choć nie do końca wymyślona przez reżysera, mimo swej intensywności nie przytłacza, nie męczy sceniczną obecnością. Marcin Bosak, zestawiony w parze (homoerotycznej? a może zacytowanej wprost z powieści?) z Piotrem Polakiem, stanowią jako Dum i Dee znakomity, zabawny duet o cyrkowo-slapstickowej proweniencji. Joanna Szczepkowska zaś w roli Białej Królowej, z burzą włosów w nienagannie chaotycznym układzie horyzontalnym, balansująca miedzy nadmiernym pobudzeniem a katatonią, to prawdziwa gwiazda wieczoru; jej sceniczną pozycję dodatkowo umacnia brawurowo wykonany song. Wyliczać można dalej, bo na aktorach i z myślą o ich indywidualnych możliwościach oparł reżyser widowisko. Może nie do końca wykorzystał grupę cyrkowców-statystów, można mieć też pretensje o nieprecyzyjne poprowadzenie niektórych ról, nie da się jednak zaprzeczyć, że o sile przedstawienia decydują - obok przemyślanej adaptacji - porywający wykonawcy.

Miśkiewicz nie precyzuje, do kogo adresowane jest przedstawienie. Wieczorna pora pokazów jest zdecydowanie "dorosła", jednak inspiracją spektaklu jest powieść ze zbioru klasyki dziecięcej (choć jej interpretacja może być wielopoziomowa). Kolorystyka i szeroko rozumiana faktura spektaklu - jasne barwy wnętrza, ciepłe światło, miękkie fotele ustawione wzdłuż prawej części sceny, z rzadka tylko eksponowane ciemności z lewej strony - przypomina wystrój dziecięcego pokoju. Jednak już dwuznaczna (niejednokrotnie nacechowana erotycznie) interpretacja postaci przynależy do świata dorosłych, w którym nie ma sztywnych podziałów etycznych. To pomieszanie wydaje się zabiegiem świadomym: trudno uchwycić granicę między jedną rzeczywistością a drugą, choć prędko można zorientować się, że takowa istnieje. I jest jak we śnie: nie władamy nad tym, co się nam śni. Zagadkowa domena uśpionego umysłu nie stanie się łatwiejsza do rozwikłania dzięki temu przedstawieniu, jednak wydaje się, jakby Miśkiewicz uchwycił jeden z aspektów śnionego świata: właśnie ową nieprecyzyjną przynależność snu, łączącą w sobie świat dziecka i dorosłego.

Struktura senna została tu zresztą wpisana na wiele sposobów. "Alicja" jest jak sen, który po obudzeniu trudno sobie przypomnieć. Chciałoby się go dośnić do końca lub w niezmienionym kształcie doświadczyć jeszcze raz. Trwa jednocześnie bardzo długo - i mija bardzo prędko, łącząc w sobie subiektywne i obiektywne doświadczenie czasu. Błąkają się w materii spektaklu postaci, z którymi nie wiadomo, co zrobić, ale które wydają się organicznie przynależeć do świata scenicznego. "Alicja" jest śmieszna, smutna, melancholijna, żywiołowa, niepokojąca, optymistyczna - łączy w sobie, jak punkt przecięcia wielu prostych, mnóstwo nastrojów, emocji i nut.

*

Nietrudno sobie emocjonalnie i intelektualnie przywłaszczyć obie "Alicje". Wszak każdemu czasem coś się śni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji