Artykuły

Trochę przygodą, trochę żartem

- Dobrze zagospodarować życie artystyczne to znaczy dorobić się kapitału i swojego menedżera. A ja do majątku nigdy nie doszłam. Dorobiłam się natomiast pięknych ról i wiernych przyjaciół. To dużo. Wierzę, że kolejne są przede mną - z BARBARĄ KRAFFTÓWNĄ rozmawia Jolanta Ciosek.

- Kiedy poprosiłam Panią o spotkanie i rozmowę, usłyszałam: Tylko w "Jamie Michalika", bo tam serce ciągnie...

- Oj, ciągnie, ciągnie. Przed ponad pół wiekiem po raz pierwszy dobrnęłam z kolegami do tego urokliwego miejsca. Wprowadzał nas wielki Iwo Gall, którego Studio Aktorskie w Krakowie kończyłam. Pokazywał nam każdą szparkę, każdą ramkę obrazu, opowiadał historię niemal każdego przedmiotu. W "Jamie" i w Krakowie czuję się tak, jakby mi ktoś skrzydła przyprawił. Jestem dzieckiem wojny, Warszawy, pamiętam jej powstańcze gruzy. Kiedy tuż po okupacji znalazłam się w Krakowie, normalnie stojącym mieście - to ogromne wrażenie pozostało we mnie do dziś. Krakowskie miejsca są jak magnes, wciąż przyciągają. Później przyjeżdżałam do "Jamy" wielokrotnie, by oglądać niemal każdy program kabaretowy - to były istne cuda.

Teraz, kiedy przyjechaliśmy do Polski, również do Krakowa, z amerykańskim spektaklem "Medytacje o dziewictwie" według opowiadania Gombrowicza, wjechaliśmy do miasta ulicą Warszawską - ożyły wspomnienia. Tam przecież jest szkoła teatralna, ówczesne studio, do której chodziłam. Pomyślałam, że powrót tą drogą to symbol, że mój mistrz po tylu latach sentymentalnie wprowadza mnie w Kraków ulicą, którą przedreptywałam świtem każdego ranka. Takie symbole, wyznaczające drogę w moim życiu, dostrzegam natychmiast. Może dlatego, że jestem bardzo czujna i spostrzegawcza.

- Czujność i spostrzegawczość to chyba jedna z koniecznych cech aktora?

- Spostrzegawczości, wrażliwości uczyła mnie jeszcze moja matka. To trzeba wyrabiać w człowieku od dziecka. Podobnie jak grzeczność, uprzejmość, ładną sylwetkę, zgrabny chód, dobrą wymowę i elegancki dźwięk. Bo klasę człowieka poznaje się m.in. po dźwiękach, jakie z siebie wydobywa. Niestety, dziś to wszystko zanikło, szczątkowo pozostało jedynie na scenie. Szczątkowo, bo i aktorzy często bełkoczą, szczekają skrótami, mowa jest brudna, niewyraźna, prosto z ulicy. A na ulicy ludzie chodzą połamani, bluzgają ordynarnymi słowami, wydając z siebie ryczące dźwięki. Skończył się szyk, elegancja, klasa. Niestety, to zjawisko dotyczy nie tylko Polski.

- Dostrzega Pani istotną różnicę między polskim i amerykańskim społeczeństwem, w którym żyje Pani od ponad dwudziestu lat?

- W Polsce, mimo wszystko, obserwuję jeszcze tradycje norm i form, choć w dużym stopniu też się zbrudziły i rozjechały. W Ameryce rzuca się w oczy luz obowiązujący we wszystkim. Ale w tym luzie istnieje też grzeczność, choć często sztuczna. Odpowiedź na konwencjonalne pytanie: Jak się czujesz? brzmi zawsze: Fantastycznie. Choćbyś za chwilę miała paść trupem ze zmęczenia. Tę wymuszoną grzeczność nazywam naturalną nienaturalnością.

- Grzeczności nigdy za wiele, z nią życie jest łatwiejsze.

- Zdecydowanie tak, nawet jeśli są to tylko jej pozory. I to rozpieszcza. Życie w Ameryce biegnie w szalonym tempie, jest dość bezwzględne, a ludzie konkretni i twardzi. W tym "wspaniałym" amerykańskim świecie pozory grzeczności pomagają wręcz żyć.

- Kiedy rozmawiałyśmy przed kilkoma laty, powiedziała Pani, że powoli zamyka amerykańskie szuflady, przymierzając się do powrotu do Polski. Domknęła już Pani tę ostatnią?

- Nawet więcej. W zeszłym roku wykonałam pierwszy krok, przywożąc tzw. mienie przesiedleńcze. Było mnie na nie stać, bo "wylatałam" sobie punkty podczas samolotowych podróży do kraju. Przyjechało 18 skrzyń, wypełniły warszawskie mieszkanie po sufit. Kolejne skrzynie są już spakowane. A teraz pozostał tylko przesiedleńczy miał. Nie miała baba kłopotu...

- ...to postanowiła wykonać kolejny szalony krok w swoim życiu i wrócić po ponad dwudziestu latach do Polski.

- Tak naprawdę nigdy nie wyjechałam. Od kilkunastu lat żyję "pomiędzy", krążę między Polską a Ameryką, więc tam trochę wypadłam z rynku, nie mam stałej pracy. Tutaj od czasu do czasu dostaję jakieś oferty. W ten sposób zarabiam na życie. Tzw. propozycje z prawdziwego, artystycznego zdarzenia to odległa przeszłość. Nie otrzymuję takich, choć coraz więcej czasu spędzam w Polsce. Błogosławię los, że daje mi siłę do trwania w tej polsko-amerykańskiej kombinacji. Bez względu na to, czy jestem tu, czy tam, mam złudzenie, że życie toczy się normalnie. A ta ruchliwość dodaje mu tylko pikanterii.

- A nie przysparza trudów, zmęczenia, poczucia braku zakorzenienia?

- Życie "pomiędzy" jest trudne: psychicznie, fizycznie i finansowo. Kiedy w 1983 roku wyjechałam do Los Angeles, bo stamtąd otrzymałam propozycję zagrania w "Matce" Witkacego - w Polsce uchodziłam przecież za modelową aktorkę witkacowską - to początki wcale nie były łatwe. Nie znałam angielskiego, więc fonetyczna nauka języka wymagała benedyktyńskiej pracy. Próby trwały od świtu do nocy. Przedstawienie okazało się sukcesem, otrzymałam nawet prestiżową nagrodę. Ale życie bez ubezpieczenia, na które przez wiele lat nie było mnie stać, bez żadnych finansowych zabezpieczeń, nie jest łatwe. Mimo trudnych chwil jednak nie załamywałam się. Lubię wyzwania, więc ryzykowałam.

- Sukces "Matki" nie spowodował dalszych, interesujących propozycji?

- Były, ale nie aż tak ciekawe. Dość szybko dostałam od Polonii propozycję koncertów, więc przygotowałam recital i ruszyłam w Amerykę. Były w nim oczywiście piosenki z Kabaretu Starszych Panów, z którym przez lata się związałam.

- Czy ten Pani wyjazd nie był też rodzajem ucieczki od polskiego dramatu, który Panią spotkał.

- Zapewne. Dramatów życie mi nie szczędziło. To była cała seria. W Polsce owdowiałam. Syn był już odchowany, więc mogłam wyjechać. W obcych dźwiękach i obyczajach łatwiej było leczyć ból. W Ameryce wyszłam za mąż i szybko owdowiałam po raz drugi. Poczułam się życiowo znokautowana. Mąż, mimo że z wykształcenia był antropologiem, zajmował się także sztuką: współpracował z radiem, z teatrami, świetnie śpiewał i grał, bo miał także muzyczne wykształcenie. Mieliśmy tyle artystycznych planów...

- Czy fakt, że została Pani sama, spowodował istotne zmiany w Pani artystycznym życiu?

- Zaczął się nowy etap, wymagający ode mnie samodzielności. Rozpoczęłam intensywną naukę angielskiego, zaczęłam współpracować z tamtejszymi teatrami, uniwersytetem. Zagrałam w "Hipolittusie" Seneki, w "Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj" Gombrowicza, występowałam w dyplomach Departamentu Teatru Kalifornijskiego Uniwersytetu, współpracowałam z Amerykańskim Instytutem Filmowym, grając w kilku filmach wraz ze studentami. Praca z wrażliwą, czujną i potrzebującą dobrej prowadzącej ręki młodzieżą była dla mnie kolosalnym doświadczeniem. Gotowość aktorska tych młodych ludzi, zaczynających dopiero szkołę, jest niejednokrotnie o wiele większa od tej, którą prezentują absolwenci polskich szkół teatralnych. Z uniwersytetem współpracuję do dziś. Tam właśnie przygotowaliśmy "Medytacje o dziewictwie", z którymi wędrowaliśmy po Polsce.

- Pani los artystyczny to także ciągła wędrówka z powodu pracy.

- I to uważam za zupełnie naturalne. Życie fundując mi raz i drugi samotność, zmusiło mnie do wspomnianej czujności. Wiem, że los może mnie zawsze zaskoczyć. Ale ja lubię te jego niespodzianki, oczywiście poza okrutnymi. Jestem wciąż nienasycona światem, ludźmi, sprawami i to daje mi napęd i pozwala podejmować także ryzykowne wyzwania.

- Ryzyko wymaga choć odrobiny szaleństwa, ma je Pani w sobie?

- Tak, choć jestem kobietą z "tamtej" epoki. Zauważyłam też, że na starość zdecydowanie wolę życie w dużych miastach. Żadne tam małe dziurki, domki z ogródkiem. Ciche, rezydencyjne dzielnice sprawiają na mnie wrażenie cmentarza żywych. Coraz rzadziej potrzebuję długich chwil ciszy. Choć raz na jakiś czas chciałabym pojechać w moje ukochane Bory Tucholskie.

- Jak Pani, kobieta z "tamtej" epoki, ukształtowana przez teatr Galla, Axera, Dejmka, Kabaret Starszych Panów, czyli kulturę przez duże "K", czuje się w tym jazgotliwym świecie bez norm, form i klasy?

- Niestety, obecnie "k" kojarzy mi się zupełnie z czymś innym, a nie z kulturą. Ono zalewa nas wokół. Również nie ma już sztuki przez duże "S". Niełatwo sobie z tym radzić. Wciąż towarzyszy mi żal i tęsknota, że czas wspaniałej sztuki minął. Poruszyła pani we mnie czułą strunę - lata wspaniałego teatru tworzonego przez wspaniałych reżyserów. Kabarety Starszych Panów i Pod Egidą to był mój drugi nurt artystyczny, nazwijmy go muzycznym.

- Był przecież jeszcze filmowy i telewizyjny, równie ważne w Pani karierze.

- To prawda. Ale ukształtował mnie teatr, to źródło cały czas bije i wciąż z niego korzystam. Oczywiście, dopóki skleroza mnie "nie trzaśnie". Teatr był moją bazą, wychowywał bowiem w wielkiej dyscyplinie zawodowej. Niechlujstwa artystycznego wówczas nie tolerowano. Dzisiejsze czasy są dość bezwzględne, bo wymagają twórczego pośpiechu, ale też dyscypliny. Niewiele miejsca pozostawiają na artystyczną pieszczotę, która jest niezwykle potrzebna w budowaniu atmosfery pracy.

- Czy tę artystyczną pieszczotę dawali aktorom panowie Przybora i Wasowski?

- Mój Boże, i to jaką. Ich propozycje, nadzwyczajnie inteligentne i subtelne, przekraczały absolutnie wszelkie granice. Również niewiedzy społecznej. Teksty Przybory otwierały wszelkie klapki mózgu i duszy. Jednocześnie obaj pozwalali nam na twórczą improwizację, z czego chętnie korzystaliśmy, a w czym prym wiedli Michnikowski i Gołas. Jerzy i Jeremi byli uosobieniem kultury, taktu, elegancji, dobrego smaku, uroku, którego nie da się opisać. Trudno w to dziś uwierzyć, że potrafili zmieniać świat wokół siebie na lepszy. W ich obecności nikomu nie przyszłoby do głowy przekleństwo, choć nasza ekipa techniczna operowała w studiu dość mięsistym językiem. Ale nigdy przy Jerzym i Jeremim. Jerzy komponuje już od lat dla aniołów, Jeremi od nie tak dawna pisze im teksty. Na pewno równie inteligentne i zabawne. Do Jeremiego zadzwoniłam podczas poprzedniego pobytu w Polsce. Instynkt podpowiedział mi ten telefon. Usłyszałam, jak zwykle: Basiu, tulę cię czule. To była nasza ostatnia rozmowa. Wówczas nie przypuszczałam, że także rozstanie. Dzięki mojemu życiowemu ruchowi łatwiej przetrwać takie bolesne rozstania.

- Również z synem i wnukiem, którzy mieszkają daleko?

- Tak. Rodzina żyje w Kanadzie, wnuk jest już studentem, a ja babcią kochającą ich częściej na odległość.

- Kiedy już na dobre wróci Pani do Polski, to odległość do najbliższych jeszcze bardziej się powiększy?

- I trudne też będzie rozstanie z przyjaciółmi, których mam tam sporo. A przyjaźń to rzecz niezwykle cenna. Na to, by być kochaną, trzeba sobie solidnie zapracować.

- Czyli znalazła Pani odpowiedź na pytanie: jak być kochaną, będące tytułem głośnego Pani filmu?

- Nawet nagrodzonego Złotymi Wrotami na Festiwalu w San Francisco. Na to pytanie człowiek szuka odpowiedzi całe życie. Staram się w sposób szczery i prawdziwy okazywać zainteresowanie innym ludziom. Bez tego trudno żyć. I nie okazywać innym swojego skwaszenia, złych humorków. Dobre współistnienie z innymi wymaga trudów, kompromisów.

- Z tej obopólnej towarzyskiej akceptacji wzięły się zapewne słynne Pani urodziny urządzane przez kalifornijskich przyjaciół?

- Ich inicjatorką była prof. Anna Krajewska-Wieczorek, teatrolog, pracująca od lat na uniwersytecie w Los Angeles. Przychodzi wiernie ta sama grupa urodzinowa, z tą tylko różnicą, że dzieci przyjaciół potwornie się postarzały. W przeciwieństwie do nas. I tak "zassaliśmy się" towarzysko, rozsmakowali w tych biesiadach, że spotykamy się do dziś. Częstym gościem był też profesor Jan Kott. Jego ostatnie urodziny obchodziliśmy wspólnie wraz z moimi. Wspaniałe, nieraz szalone spotkania.

- Gdy słucham Pani opowieści, wciąż pobrzmiewają mi piosenki śpiewane przez Panią w Kabarecie Starszych Panów: "Przeklnę cię", "W czasie deszczu dzieci się nudzą", "Zakochałam się w czwartek niechcący" i "Odrobina dziewczyny na co dzień", która pozostała w Pani do dziś - wciąż piękne rude włosy, figlarne spojrzenie i serdeczny uśmiech.

- Włosy, choć nadal rude, to już jednak nie loki a` la Shirley Temple, które podczas studiów kręciłam na papilotach i cukrowej wodzie. A kondycję czerpię z żądzy życia. Wciąż jestem go ciekawa, jak i sztuki, formy dźwięków, słów. A poza tym "macam" wspomagające preparaty: witaminy, lekarstwa, kremy, algi, czyli dostarczam organizmowi zastrzyków witalności od środka i od zewnątrz. Penetruję też leki medycyny chińskiej. Ale mimo zachowanego wigoru swoich chorób też się dorobiłam. Kiedyś paliłam jak lokomotywa, no i zapłaciłam za te łajdactwa rozedmą. Przeszłam zawał i teraz żyję z rurką. Więcej nie wymienię, żeby nie wyszło na to, że się przechwalam chorobami. To tyle o ciele. A radość duszy czerpię z miłości ludzi. Tego też nauczyła mnie matka. Dobrą szkołą miłości jest małżeństwo - najcięższy biznes w życiu.

- Pani decydowała się na nie nader szybko?

- Pierwsze - po dwóch tygodniach znajomości, drugie - po czterech. Dziś ze zdumieniem patrzę, jak młodzi wodzą się latami za rączki. A co tu jest do sprawdzania, przecież i tak zawsze wychodzi się za mąż za obcego człowieka. Na sprawdzanie jest czas po ślubie. Byle odbywało się ono bez trzaskania drzwiami. Ja sobie to zastrzegłam w intercyzie i dotrzymałam słowa.

- Czy ta Pani artystyczna tułaczka nie dowodzi, że może Edward Dziewoński miał rację, mówiąc o Pani, iż ta nieprzeciętna aktorka nie zagospodarowała swoim życiem tak, jak powinna?

- Dobrze zagospodarować życie artystyczne to znaczy dorobić się kapitału i swojego menedżera. A ja do majątku nigdy nie doszłam. Dorobiłam się natomiast pięknych ról i wiernych przyjaciół. To dużo. Wierzę, że kolejne są przede mną.

- Czyli Pani powrót do Polski wiąże się z planami artystycznymi w teatrze lub filmie?

- Bardzo bym tego chciała, ale co będzie, Bóg raczy wiedzieć. Bywały różne propozycje, seriale, w których brałam udział, jeszcze nie tak dawno w "Królu przedmieścia". Ale były też takie "przenoszone ciąże" - propozycje, które nie doszły do skutku. Być może teraz coś się urodzi? Wiem, co to czekanie, bo mimo wielkiej popularności przed laty bywały i takie czasy, że w ciągu roku grałam jedną rolę. Wierzę, że życie szykuje mi jeszcze jakąś artystyczną niespodziankę. Na nią zawsze jestem otwarta. Staram się żyć trochę przygodą, trochę żartem, bez jednoznacznych czarno-białych wyborów

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji