Szaleństwa świetnej wyobraźni
W OGRODZIE podmiejskiej willi grupują się główne osoby dramatu : Wanda Okońska, jej syn Konrad, przyjaciel pani domu Henryk Borowski i wreszcie jego córka, Hanka. Od razu wiemy wszystko, no, prawie wszystko: że w młodych rodzi się gwałtowna miłość, starzy zaś dochodzą do kresu swej erotycznej przygody. Nad wszystkim unosi się duch ojca Konrada, który według oficjalnej wersji zginął od kuli kłusownika, najprawdopodobniej jednak popełnił samobójstwo, kiedy dowiedział się, że jego żona, Wanda, jest kochanką Borowskiego. Dialog jest nerwowy, pełen załamań i gwałtownych spięć - jak to bywa wówczas, kiedy bohaterowie są uwikłani w sytuację bez wyjścia.
Ale nawet najbardziej wytrawni widzowie nie są pewni, czy melodramat ten jest rozgrywany serio, czy też w cieniutkiej otoczce ironii. Pytanie, jakie są zamiary reżysera względem Przybyszewskiego i jego "Matki", pozostaje chwilowo bez odpowiedzi.
Dezorientację tę potęguje plan drugi. Oto w głębi - za oknami rozległego salonu - odbywa się przyjęcie na cześć Konrada, który po latach zagranicznej edukacji szczęśliwie wrócił do domu. Goście - ni to zjawy z zaświatów, ni to postacie realne - krążą w jakimś kataleptycznym półśnie.
Na planie pierwszym mamy coś z Dumasa - syna i coś z Ibsena, na planie drugim rzecz rozgrywa się według wszelkich reguł dramaturgii Maeterlincka. Krystian Lupa, reżyser tego widowiska, z precyzją wytrawnego chirurga wypreparował z niezbyt szacownych zwłok "Matki" kilka niespójnych warstw, które - bez względu ma to, jak dalece legenda Przybyszewskiego zapadła w naszą świadomość - okrutnie negliżują twórczość tego demona Młodej Polski. Jeszcze raz bowiem okazało się, że autor "Śniegu" zupełnie nie panuje nad materią słowa i ma całkowicie zachwiane poczucie ładu artystycznego. Jeśli jest wielki, to poprzez swoje klęski, nie zaś zwycięstwa. Ale nie jestem pewny, czy właśnie to chciał wykazać reżyser.
W miarę rozwoju wydarzeń widowisko coraz bardziej się komplikuje. Pojawia się Przyjaciel, alter - ego Konrada, swoista personifikacja wewnętrznych niepokojów młodego Okońskiego, który miota się beznadziejnie między miłością do Hanki, kultem ojca oraz narastającą niechęcią do matki i jej kochanka.
W warstwie czysto inscenizacyjnej widowisko zmierza w stronę konstrukcji alinearnej i - co tu wiele mówić - trochę rozwichrzonej. Początkowa ironia przechodzi w wyraźny pastisz, a aktorzy zdają się robić Gombrowiczowską "gębę". Potem wchodzimy w klimat parodii, która w kijku scenach eksploduje konwulsyjną zgoła groteską całkiem w stylu Witkacego. Drobne ściągi z Szekspira nadają dramatowi Konrada, jego "kompleksowi Hamleta", wymiary grubego żartu. I tak już będzie do końca przedstawienia, kiedy to Konrad pod presją Przyjaciela odwróci się od miłości, podpali dom i pewnie pójdzie w świat.
Jest to zadziwiający spektakl. Wyobrażam sobie, że tak mogłoby wyglądać przedstawienie dyplomowe, na którego podstawie egzaminatorzy chcieliby za jednym zamachem sprawdzić możliwości reżysera i aktorów, zwłaszcza ich umiejętność poruszania się na rozległych przestrzeniach rozmaitych stylów i konwencji teatralnych. W przedstawieniu normalnym,"użytkowym", ten swoisty synkretyzm formy jest trudny do zniesienia.
Postawił on rzecz jasna wyjątkowo ciężkie zadanie przed zespołem aktorskim. W zaproponowanej strukturze, inscenizacyjnej najlepiej czuli się Piotr Leszek Skiba (Konrad Okoński), Jolanta Biela (Hanka Borowska), Bohdan Grzybowicz (Henryk Borowski), stosunkowo bowiem najłatwiej i najskuteczniej poddawali się meandrowym zmianom stylistyki tego widowiska. Natomiast dosyć bezradna wobec szaleństw skądinąd świetnej wyobraźni Krystiana Lupy okazała się Zofia Kalińska (Wanda Okońska), która grała zawsze trochę głośniej i trochę jaskrawiej, niż tego wymagała potrzeba chwili. Wreszcie Jan Tomasz Karasiński (Przyjaciel) był poprawny, ale zarazem dość bliski granicy bezbarwności, więc także nie zawsze najlepiej funkcjonował w klimacie jeleniogórskiej "Matki" Przybyszewskiego.
Jest to zatem spektakl pełen znakomitych pomysłów i uderzająco trafnych rozwiązań w obrębie poszczególnych scen i wątków, lecz ostatecznie nierówny, a przede wszystkim niejasny w intencjach. Krystian Lupa dał się po prostu porwać wyobraźni i obciążył "Matkę" znacznie większym znaczeniem, niż była ona w stanie udźwignąć.
Zwycięsko z tej próby wyszła natomiast scenografia, też zresztą Krystiana Lupy. Okazała się bowiem uniwersalna i znakomicie współbrzmiała z każdym tonem tego spektaklu.