Artykuły

Śmiejemy się z telewizji

Jesteśmy w Teatrze 7.15 i wreszcie znów śmiejemy się wielkim, zaraźliwym śmiechem. Sztuka jest dobrze zagrana, to prawda, ale nie pierwsza to dobrze zagrana sztuka na tej scenie, dobrze wyreżyserowana, też prawda, ale i z reżyserią bywało przecież w przeszłości nie najgorzej... Rzecz więc w tym po prostu, że jest to TA sztuka, na którą żeśmy tak długo czekali: zabawna, ale nie bzdurna, współczesna, ale nie szukająca obiektu satyrycznego ataku na zupełnym marginesie życia.

Sztuka "Znamy cię tylko z widzenia" pióra radzieckich autorów ARKADIUSZA ARKANOWA i GRZEGORZA GORINA bierze na cel coś, na co okropnie wybrzydzamy, ale bez czego dzisiaj nie potrafimy się już obejść: telewizję! Prześmiewanie się z telewizji jest współcześnie tak powszechne, jak ongiś powszechne było prześmiewanie się z teściowej, nadto każdy facet, który kupił na raty telewizor i co miesiąc pędzi opłacić abonament, automatycznie niejako uważa się za znawcę przedmiotu, stąd amatorskich krytyków telewizji mamy - z poprawką na rozrost ludności - przynajmniej tylu, ilu lekarzy bywało za czasów Stańczyka... Jakże się więc w tej sytuacji dziwić, że między widownią a sceną błyskawicznie nawiązuje się nić serdecznego porozumienia: aktorzy traktują rzecz z pasją, bo przecież w telewizji grywali (jeżeli nie - pasja jest oczywiście proporcjonalnie większa), reżyser sam się na piersi matki-telewizji wykarmił, no a widownia, rzecz wiadoma, nie kocha tej telewizji, że aż strach, w każdy koncept uwierzy, każdemu przyklaśnie...

Dość jednak żartów. Telewizja nasza - trawestuję tu Marka Twaine'a - z pewnością nie jest aż tak zła, jak mogłaby być, gdyby na tym komuś specjalnie zależało; a jeżeli lubimy się z niej pośmiać, to przecież tylko - ze szczerej sympatii a 40 zł miesięcznie...

Tak wprowadziwszy czytelnika w klimat spektaklu, muszę, niestety, głos zawiesić, ponieważ rzecz nie bardzo nadaje się do opowiadania; to znaczy - nadaje się, ale byłoby trochę szkoda zdradzać widzowi zabawne powikłania akcji. Powiem więc tylko, iż punktem wyjścia jest szatański pomysł transmitowania "na żywo" tak zwanego normalnego, niczym się nie wyróżniającego wesela; "na żywo", ale w rozumieniu telewizji nie znaczy to bynajmniej, że może obejść się bez scenariusza, reżysera, planu ujęć, i tak dalej, i tak dalej, sam się, koniec końców, tak bardzo na tym nie wyznaję...

Ja się nie wyznaję, ale zna się na tym KAZIMIERZ ORACZ, reżyser telewizyjny, który od dawna w byle rozrywkowym koncercie zwracał uwagę swoją upartą skłonnością do myślenia, w miejsce kopiowania gotowych wzorów rodem z Paryża, a jak się nie da, to choćby i z Pipidówki... Rzeczona skłonność do myślenia pięknie zaowocowała w tym spektaklu: przedstawienie pulsuje życiem, roi się od chwytów iście telewizyjnych, znakomicie trafia w złoty punkt między tak zwaną szczerą prawdą, a wyobrażeniami przeciętnego telewidza... ORACZ wie co to czas (za przeciągnięcie audycji płaci się w telewizji kary żywą gotówką), stąd dba o ostry, chwilami nieco zwariowany rytm spektaklu (przykrym wyjątkiem był finał, ale tu - bodaj nastąpiła awaria w synchronizacji fonii i wizji), wie co to plany, stąd w spektaklu przekonywająco rozróżnione są rzeczy ważne i mniej ważne (choć maniera wyprowadzania aktorów na proscenium nie zdaje egzaminu - w "zbliżeniu" widzielibyśmy tylko twarz, gdy tu widzimy i nogi, z którymi nie wiadomo, co zrobić...).

Tak skomplementowawszy (z zastrzeżeniami, zastrzeżenia jednak były w nawiasie) reżysera, powiedzmy również parę dobrze zasłużonych słów o aktorach. Nie wiem, czy byli w pełni przekonani do spektaklu przed premierą, ale na premierze - uskrzydlał ich rozgłośny śmiech widowni, który - wiemy - będzie wiernie towarzyszył temu przedstawieniu.

Pełna niekłamanego, dziewczęcego wdzięku była ALICJA KRAWCZYKÓWNA (Maryna), a w to swoje "oj" potrafiła włożyć taką gamę odczuć, że gdyby jej resztę tekstu zabrano, jeszcze miałbym furę radości. Mniej wdzięczną rolę miał JERZY BALBUZA (Paweł - przyszły mąż Maryny) - jako "młody gniewny" służył do odbijania dowcipów, tak jak ściana służy do odbijania piłek...

LENA WILCZYŃSKA (matka Pawła) kapitalnie płakała, zaś w drugiej wersji roli (aktorka, która ma grać matkę) z prześmiesznie zabawną precyzją wybijała nosówki w wygłosie*). Świetną rolę dał HENRYK STASZEWSKI (ojczym Pawła) - zwalisty i ogromny otwierał ramiona tak, jakby miał przycisnąć do piersi Posąg Wolności, krzyczał gniewnie i pokornie przygasał; słowo daję: podpity niedźwiedź. I jeszcze jedna rola z tych, które cieszą: SŁAWOMIR MISIUREWICZ (Dziadek) - przy wyjątkowo dowcipnym tekście, efekt komiczny osiągał powściągliwymi środkami: ograniczona mimika, żadnej przesady w geście.

NINA KRÓL (Kurkina) tak bardzo chciała wydać się za artystę, że chyba się to jej uda, ANDRZEJ HERDER (stary aktor z lumbago) grał aktora z lumbago, tak jak grywa na dyplomie prymus w szkole aktorskiej, IRENA BURAWSKA (redaktorka) tylko udawała słodycz, co o tyle zrozumiałe, że gdzie w Polsce szukać słodkiej redaktorki TV!?

HENRYK JÓŹWIAK (reżyser) rozkręcał się z biegiem spektaklu, KRZYSZTOF RÓŻYCKI (scenarzysta) miał piękną scenę z demonstrowaniem tańca, tylko zbytecznie krzywił się jak po occie: można bardzo nie lubić pisać, a jednak się tak bardzo nie krzywić... Wreszcie BOHDAN WRÓBLEWSKI (aktor): umalowane usta, przewyraźna dykcja i udana prezentacja w takim stylu. Epizod, ale prześmieszny!

Scenografia BOLESŁAWA KAMYKOWSKIEGO.

*) "Wybijać nosówki w wygłosie" - kłaść nacisk na ostatnie "ę" w takim słowie jak "pęknę" w czym celują "aktorzy z pretensjami" bardzo precyzyjnie przez jedną z naszych "dziesięciu najpopularniejszych" sparodiowani.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji