Panna Stefania ślicznie preludiuje
Panna Stefania Rudecka zrobiła karierę, o jakiej się nie śniło nawet pani Helenie Mniszek. Już najtęższe współczesne pióra próbowały zbadać tajemnicę tej kariery, posługując się odczynnikami socjologiczno-obyczajowymi. Badania nie wypadły przekonywająco. Literatura trzeciej kategorii była przecież reprezentowana przed wojną przez więcej nazwisk - Irenę Zarzycką czy Pawła Staśko na przykład, nie mówiąc już o wyższej klasy pisarstwie Marii Rodziewicz, nad której bohaterami tysiące czytelniczek wylewały łzy rzewne. Nic z tego do dziś nie przetrwało (czym się notabene martwić nie należy). "Trędowata" zaś, niedawno jeszcze przepisywana na maszynie trafiła na czarny rynek w cenie 500 zł za egzemplarz, a jej lektura miała posmak zakazanego owocu. I to wcale nie ze względów moralno-obyczajowych. Wszakże jest to powieść wysoce umoralniająca, ba nawet postępowa. Bo przecież ordynat Michorowski nowoczesną gospodarkę wprowadza, mechanizację popularyzuje, samowiązałki krajowej produkcji stosuje i chwali, wierzy w przyszłość polskiego jedwabiu, na dodatek człowieka prostego uszanować potrafi. Dziewczynę ze zwyczajnego szlacheckiego stanu kocha miłością czystą i ordynatową z niej uczynić postanawia. Wbrew woli i poglądom wstrętnej, gnijącej arystokracji, której słowa i czyny mierżą, budzą odrazę.
A więc może tęsknota za bohaterem pozytywnym? Ale przecież jest on i jego problemy dziś całkiem już śmieszne. Sądzę, że pamięć "Trędowatej" przetrwała dzięki filmom, które przed wojną namiętnie kręcono. Stefcia znalazła kilka wcieleń od Jadwigi Smosąrskiej po Elżbietę Barszczewską, której dane było kochać Waldemara - Franciszka Brodniewicza, z równie znakomitą resztą obsady. To były filmy oczywiście na serio. Ale w historii kinematografii nadzwyczaj często zdarza się, że z dobrej książki powstaje zły film, a ze złej - dobry. Nie przypominam sobie wielu takich sytuacji przy adaptacjach powieści na sztuki teatralne. A przecież teatry, zachęcone prześliczną parodią telewizyjną "Trędowatej", zabrały się do wystawiania przesmutnych dziejów Stefci Radeckiej. Najpierw Kalisz, potem Gdańsk. Oczywiście w konwencji parodii, bowiem jest to jedyna możliwa dziś do przyjęcia forma. Inaczej nie można, bo wydobywa się miałkość tekstu, pretensjonalność stylu, naiwność fabuły. Parodia zaś daje publiczności dobrą zabawę.
W Łodzi, reżyser Ryszard Sobolewski chciał przełamać tę zasadę. Właściwie nie jestem do końca przekonana czy rzeczywiście chciał, czy też tak bardzo zawierzył śmieszności fabuły, że zdecydował się pokazać ją na serio wierząc, że będzie to i tak parodia. Że zrobił to przedstawienie "na serio" orzekli recenzenci, którzy oglądali je na premierze. W tej konwencji każdy widz może przyjąć je tak jak chce: albo się pośmiać, albo popłakać. Nie byłam na premierze, oglądałam jedno z późniejszych przedstawień. A często się zdarza, że po premierze sztuka zaczyna żyć własnym życiem, niezależnym od intencji reżysera, czasem nawet od wykonawców. Wydaje mi się, że tak właśnie dzieje się z "Trędowatą". Oto aktorzy, być może nawet nieświadomie, czując śmieszność tekstu, zaczynają parodiować go. Po premierowym przedstawieniu przeczytałam, że Grażyna Marzec (tytułowa bohaterka) z wdziękiem wybrnęła z trudnej roli grania na serio tej roli. Moim zdaniem Grażyna Marzec zaczyna parodiować. Konsekwentnie, przez cały czas nie mówi, lecz deklamuje swój tekst z dużą dozą afektacji, z afektacją również porusza się i gestykuluje. Podobnie Alicja Krawczykówna (hrabianka Rita) wyraźnie już grawituje w kierunku parodii tak samo jak Barbara Marszałek (Lucia). W stylu "serio" trzymają się jeszcze panowie Bogumił Antczak (Waldemar), Feliks Żukowski (Maciej Michorowski) i Bohdan Wróblewski (hrabia Trestka); są naturalni, sympatyczni, prezentując bliski im gatunek aktorstwa współczesnego. Cóż z tego, kiedy tekst, który podają zupełnie nie nadaje się do tego typu interperetacji i w końcu nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Podejrzewam, że wkrótce załamią się i panowie, dołączą do pań i wtedy będzie się na "Trędowatej" można pośmiać.
Muszę przyznać, że szłam na to przedstawienie, żeby się pośmiać, ale, mi się to nie zdarzyło. Może dlatego, że nie wiem również jak reszta widowni i znaczna chyba część aktorów, jak właściwie zachowywała się, poruszała i mówiła owa arystokracja, o której Helena Mniszek pisze tak brzydko, ale i nie bez sentymentu. Ale coś mi się widzi, że hrabiów i hrabin to na scenie "7.15" nie było dużo. I to jest jeszcze jeden argument za tym, że jeśli już trzeba wystawić "Trędowatą", to jako parodię.
A jak reaguje publiczność, wypełniająca salę teatralną po brzegi? Właściwie "rozgrzewać" się zaczyna dopiero pod koniec drugiego aktu, gdy na scenę wkracza tragedia. A po zapadnięciu kurtyny słychać tu i ówdzie dyskretne wycieranie nosów, Oczywiście, trudno porównać filmowy efekt dramaturgiczny sytuacji, gdy Stefcia-Barszczewską biegnie i biegnie przez jesienne wrzosowiska z obłędem w oczach, na wrzosach strzępiąc swój wspaniały welon ślubny, z efektem scenicznym, gdy Stefcia-Marzec nie ma nawet możliwości rozwinięcia ślubnego welonu w całej okazałości, ale w końcu mało kto film pamięta, więc scena jest i tak wzruszająca.
Mam nadzieję, że swoim niepoważnym stosunkiem do problemu nie obniżę frekwencji w teatrze. Losy panny Stefanii zawsze znajdą wdzięczną widownię. Boć ona tak ślicznie preludiuje, jest płomieniem zamkniętym w kielichu kwiatu i wzorem cnót wszelakich tak promieniujących, że nawet lamparta w Waldemarze - zdobywcy kobiet uśpić potrafiły. Polska love story jest jednak modelem z roku 1909. Może to i optymistyczne?