Trędowata serio
Mamy więc po pierwsze leżącą w sercu miasta - a do 1965 roku prowadzącą byt samodzielny - filię Teatru im. Jaracza, Scenę "715". Niektórzy twierdzą, powołując się zresztą na repertuarowe zestawienie, że jest to scena zauroczona, na której z dziwną regularnością kładą się wszystkie choćby cokolwiek tylko ambitniejsze spektakle. Aby nie sięgać zbyt daleko: zupełnie przyzwoite Parady Potockiego uzyskały swego czasu z biedą 30 przedstawień, udany realizatorsko Demoniczny nadkabaret Witkacego (złożyły się nań Bzik tropikalny i Nowe Wyzwolenie) tylko 10 razy figurował na afiszu.
I mamy na tej scenie Trędowatą, spektakl, który wzbudził sensację na długo przedtem, zanim kurtyna po raz pierwszy poszła w górę. Natychmiast posypały się zamówienia z miasta i województwa, znaczne ożywienie wykazały rady zakładowe zarówno najszacowniejszych, jak i najobojętniejszych wobec teatru instytucji, a większość biletów wyprzedana została "na pniu" z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Jak się zdaje widzowie, przynajmniej w przytłaczającej większości, nie dopuszczali nawet myśli, iżby realizacja miała okazać się parodią czy drwiną. Byli zdecydowani odbierać rzecz serio i w istocie otrzymali to, czego się spodziewali.
Reżyser nie próbował zresztą płynąć pod prąd. Przedstawienie jest jak przezroczysta szyba, przez którą widać wierny obraz rzeczywisty: kogo śmieszy lukrowaty i napuszony styl Mniszkówny, ma niekiedy okazję się uśmiechnąć, kogo nudzi - będzie znudzony, kto pragnie się wzruszać - znajdzie dość powodów do wzruszenia.
Ewa Soboltowa dała dekoracje dyskretnie słodkawe, rozsądnie nie zagraciła ciasnej sceny, co i rusz fundując nam za to "jak żywe" kwiaty i kwiatuszki. Zrywa je Stefcia, pękami znosi ordynat, tkwią bezwonne w wielkich wazonach.
Piotr Hertel z wdziękiem wystylizował muzykę na modłę ilustracji muzycznych do starych filmowych melodramatów, którymi tak chętnie raczy nas telewizja. W scenach lirycznych urzekająco łkają skrzypce, gdy dzieje się coś niedobrego, również muzyka potężnieje crescendo.
Tak spreparowawszy nastrój reżyser, Ryszard Sobolewski miał już za sobą znaczną część roboty. Teraz wystarczyło tylko podpowiedzieć aktorom, aby grali prosto, możliwie szczerze, zgodnie z literą tekstu. I tak można było przecież odgadnąć, że publiczność nagradzać ich będzie raczej za postawy, aniżeli za sposób rozegrania poszczególnych scen. Dziadek Maciej regularnie dostaje brawa, gdy udziela błogosławieństwa ordynatowi, księżna Podhorecka - gdy opanowując łkanie zgadza się na jego małżeństwo ze Stefcią. Nawet hrabianka Rita zbiera oklaski, kiedy decyduje się wreszcie oddać rękę zakochanemu Trestce.
Zarazem, może nie tak zupełnie przypadkiem, były to role najlepsze. Grażyna Marzec (Stefcia Rudecka) niosła ze sobą wdzięk, niekłamaną naiwność i kupę egzaltacji. Ślicznie wyglądała, zwłaszcza w finale.
Bledszy był Bogumił Antczak, ordynat Waldemar Michorowski. Zbyt gorliwie zmył z siebie polor wielkiego świata, zbyt szybko wszedł w rolę sprawnego zarządcy Głębowic. Nadto jego miłość zrodziła się tak trochę z niczego.
Z autentycznym, szczerym wzruszeniem zagrał Feliks Żukowski zacnego dziadka Michorowskiego. Ładną, choć niewielką rólkę księżnej Podhoreckiej dała Hanna Małkowska - cała jak ze starego portretu. Sympatyczną, trochę narwaną hrabiankę Ritę ostrą kreską zarysowała Alicja Krawczykówna. Jednak najlepszą rolę w przedstawieniu stworzył jej sceniczny partner, Bohdan Wróblewski. Hrabia Trestka był rzeczywistym utracjuszem i zblazowanym światowcem, zręcznie sączył nutki pogardy, nadto w harmonijny sposób umiał być jednocześnie dyskretnie zabawny, jak i szczerze zakochany.
Drugi plan był już mniej sprawny, chwilami szarżował, wypadał z tonacji. Nadto tempo trochę kulało, zwłaszcza z początku.
Wypadałoby jeszcze postawić pytanie, czy taka Trędowata, Trędowata serio, była w ogóle potrzebna? Widzom, którzy z takim napięciem śledzą tok akcji i z pewnością zatłoczą teatr na długie miesiące - niewątpliwie tak. No a patrząc z perspektywy sterników kultury?
Nie śmiem odpowiadać w ich imieniu, jednak przekornie chciałbym przypomnieć, jak to mniej więcej przed rokiem na głównej scenie Teatru im.Jaracza poniósł sromotną klęskę frekwencyjną Akt przerywany Różewicza. Jak pamiętamy sztuka ta - mówiąc w największym uproszczeniu - wykpiwa ślepe uliczki, w jakie zabrnęły różne gatunki współczesnego teatru. Być może wadliwy kolportaż podsunął bilety niewłaściwym odbiorcom; czyż może jednak aprobować drwinę ktoś, kto nie zna obiektu tej drwiny, ba, nie zdążył nawet zapoznać się z melodramatem? Dopiero przesyt powoduje znużenie, istnieją też, być może, takie szczeble teatralnej edukacji, których przeskakiwać nie wolno.