Artykuły

Wesoły dramat

"Trzy siostry" w Teatrze Naro­dowym potrafią oszołomić każdego, kto ma pewien ba­gaż przemyśleń o dramaturgii Czechowa i jej realizacjach tradycyjnych i nietradycyjnych. Adam Hanuszkiewicz zna oczy­wiście toczącą się od dawna polemikę z Teatrem Artystycznym, który ongiś zapoczątkował wystawianie sztuk Czechowa jako rzewnych dramatów. Zna też odmienne warianty interpretacji, bardziej warte dyskusji, bo współczes­ne. I zgłasza propozycję własną.

Koniec z mchatowskim dramatem. Koniec z antymchatowskim komediodramatem psychologicznym. Koniec w ogóle z ukazywaniem akcji sztuki na serio. Jesteśmy w środku farsogroteski, na niby osadzonej w realnościach nie­gdysiejszych, ale odgrywanej przez bardzo dzisiejsze kobiety i mężczyzn, nawet nie udających, że są postaciami przeszłości. Po raz pierwszy w sce­nicznych dziejach sióstr czytamy pod tytułem: komedia.

A więc, mamy się bawić, do czego zachęcają częste wybuchy śmiechu na scenie. Już na wstępie rozfiglowane panny Prozorow zaśmiewają się z tego powodu, że rok temu umarł im tatuś - kto z młodych dziś żałuje wapnia­ka, choćby i ojca? Masza nie jest zadumana i zgorzkniała, gdzież tam! Rozbawiona zdobywa szturmem nie­mrawego pułkownika, wykazując nie­małą w tych rzeczach wprawę. A Irina, wygłaszająca pochwałę pracy z powagą wzorowej harcerki, potrafi roześmiać się na wieść o zgonie na­rzeczonego. I rzecz dziwna: mimo ka­skady śmiechu na scenie, rzadko kto śmieje się na sali. Zupełnie odwrotnie niż na grywanych do dziś wodewilach Czechowa, gdzie postacie się frasują, a publiczność się bawi.

Może więc nie jest to farsogroteską lecz groteska tragiczna? "Smutna ko­media" orzeka Roman Szydłowski. Przerażający tragizm ludzi śmiesz­nych - powiada Witold Filler. Brzmi to ładnie, ale tu znów szkopuł: widz nie odczuwa smutku. Żeby smucić się czyimś losem, trzeba, uwierzyć w au­tentyczność postaci, ich przeżyć choćby na chwilę. A tego reżyser zdaje się so­bie nie życzyć.

Chyba bezsporne jest prawo teatru nowoczesnego do skrótów w sztukach klasycznych. Ale - jak skracać? Nagi­nając tekst do terminu komedia, Ha­nuszkiewicz usunął niemal wszystkie dramatyczne sytuacje i momenty uczu­ciowego napięcia. Podobno między po­czątkiem a końcem sztuki zdarzyło się kilka rzeczy ponurych, jak materialny upadek rodziny, pożar w mieście, utra­ta przyjaciół, zamordowanie narzeczo­nego Iriny itd. Niechże recenzenci nie udają, że o powadze tych zdarzeń mo­żna się dowiedzieć na spektaklu w Na­rodowym; wspomniano o tym półgęb­kiem, mimochodem, niedbale, jak o czymś mało atrakcyjnym.

Co więcej, ośmieszono sceny najbar­dziej liryczne. W dialogu z Tuzenbachem, przed pojedynkiem, Irina bardzo się nudzi i pragnie, żeby już sobie po­szedł, on zaś zdaje się być naprawdę zaaferowany kawą, którą zamawia na swój powrót. A przy pożegnaniu Maszy z Wierszyninem, jemu bardzo się, śpie­szy, ona zaś roni łzę gwoli przyzwoi­tości. Świadkami pożegnalnych uścis­ków są obie siostry i zdradzony mąż. Tak jest: mąż, który właśnie wtedy przykleja sobie karnawałowy nos z wąsami i bełkocze: To moja żona... je­stem szczęśliwy. Żeby było śmieszniej. Czy to właśnie jest przerażający tra­gizm ludzi śmiesznych? Być może. Ale widz, nie oświecony w porę przez kry­tyków, nie ma ochoty do śmiechu, ani do płaczu.

Czegóż chciał reżyser: może - z bo­haterów zrobić antybohaterów, odrzeć z wszelkiego uroku wszystkich, pod rząd, zohydzić? W takim razie coś nie­coś osiągnął. Wśród tych istot zdziwa­czałych, pokracznych, rozgadanych, błazeńskich ogromnie zyskuje milkliwy kapitan Solony, z rzadka ciskający w nich grubiańskim dowcipem. Przecież na nic lepszego nie zasługują.

Z nim wiąże się epizod drastyczny: gdy kapitan, po raz pierwszy wyznaw­szy Irinie swą miłość, dostaje kosza - wali ją na podłogę i żmudnie stara się zgwałcić. Taka widocznie jest dziś młodzieżowa moda, jeżeli wierzyć niektó­rym sztukom i filmom. Nie o filmach jednak myśli Filler, znany z pietyzmu dla arcydzieł przeszłości, tylko o inten­cji autora: Są przecież w tej insceni­zacji odczytania iście wizjonerskie: ów gwałt Solonego na Irinie. Mówią, że chwyt brutalny i że go w sztuce nie ma. Nieprawda, ten gwałt zawsze był w tekście! Tylko nikt go nie umiał od­czytać.

Istotnie nikt, łącznie z autorem. Szydłowski wyznaje, że zawsze go dzi­wił rozdźwięk między humoreskami Antoszy Czechonte a kolorytem jego późniejszych sztuk: Przedstawienie Ha­nuszkiewicza dowiodło, że wcale tak nie jest. Ironia i humor Czechowa tkwi także w jego sztukach. Rewelacja nie­co spóźniona. Nie o żaden "rozdźwięk" chodzi, ani o rzekomy brak komizmu w sztukach: po prostu wraz z autorem beztroskich humoresek dojrzewał, po­głębiał się i komplikował rodzaj jego komizmu. Czechow wzbogacił literatu­rę światową o nowy stop artystyczny, w którym nie da się odłączyć składni­ków komediowych od dramatycznych: śmieszne jest zarazem ponure, a ponu­re jest śmieszne.

Stop taki był nie do przyjęcia w owych czasach: odczytany prawidłowo, wydałby się rażącym nonsensem. Do­piero rzeczywistość wieku dwudzieste­go zrodziła mieszany gatunek makabrohumoru, który zdobył preferencję w sztuce i w upodobaniach odbiorców. Odkrywcą jego - powtórzmy to - był Czechow, zwłaszcza w dramaturgii, gdzie z maestrią przez współczesnych nie zrozumianą ukazywał, że "nic nie jest wyjęte z zasięgu śmieszności, jak też nic nie jest wyzute z tragizmu". Z tego twierdzenia reżyser, jak się wy­daje, zaakceptował tylko człon pierw­szy.

Cytat pochodzi z dawniejszej mojej wypowiedzi, uprzejmie zamieszczonej w programie "Trzech sióstr"- Figurują tam, obok urywkowych opinii Czecho­wa o swoich sztukach, wypowiedzi Meyerholda, Karpowa i innych, a wszystko ma potwierdzać racje reżyse­ra. Tegoż dowodzi i Ryszard Przybyl­ski, który w sposób naukowy tłumaczy, czego dokonał Hanuszkiewicz, żeby sztu­kę tę unowocześnić zgodnie z życzenia­mi autora.

Szkic "Okrutny wodewil" zaczyna krytyk od streszczenia wyznawanej przez Dostojewskiego chrześcijańskiej zasady wolności wewnętrznej, mającej zastąpić narodowi rosyjskiemu swobo­dy demokratyczne, ponoć całkiem mu niepotrzebne. Potem mówi już o Cze­chowie: "Zdawał się przyznawać, że

ta diagnoza, jaką wystawił Dostojew­ski rosyjskiemu charakterowi narodo­wemu, była słuszna... Marazm duchowy i bezwolność mogły się narodzić tylko z wielowiekowego nawyku odsprzeda­wania swej wolności caratowi i wła­dzy. Dramaty Czechowa świadczą, iż był on przekonany, że wielka histo­ryczna szkoła wolności wewnętrznej oduczyła Rosjan umiejętności wyboru, manifestowania, swej woli, podejmowa­nia postanowień".

Poruszony tu uniwersalny problem moralno-społeczny został niestety spły­cony. Wszelka tyrania stoi uległością bierniejszych ofiar, obezwładnionych przez zastraszenie lub korupcję. Ale nie zawsze wystarczają określenia uni­wersalne. Nie każda rezygnacja wobec despotyzmu przedstawia się jednako­wo, nie każda jest aktem kupna-sprze­daży. Trudno zgodzić się z twierdze­niem, że byt społeczny bohaterów czechowowskich kształtuje wola, której ODSPRZEDALI swą wolność, której kontrolować nie chcą, którą traktują jako fatum, chociaż siła tej władzy po­lega właśnie TYLKO na dobrowolnej bezwolności tych ludzi. (Podkreślenia moje - N.M.).

Przypomnijmy: ci, co odsprzedawali władzy swe sumienie i wolę, korzystali z pokaźnych rekompensat, nie miesz­kali po dziurach prowincjonalnych, lecz przeważnie w stolicach i wyjazd do Moskwy nie był dla nich proble­mem. Jeżeli Dostojewski czynił z uleg­łości cnotę, jakoby cechującą pozytywny typ Rosjan, to nie znaczy, że Cze­chow przyjmował ten stereotyp du­szy rosyjskiej, tylko z oceną ujemną. Nie warto też przyjmować go na włas­ny użytek. Operowanie kategoriami narodowymi przy omawianiu postaw moralno-społecznych jest rzeczą za­wodną i lepiej unikać rozpowszechnio­nych może, ale mylących schematów. O jakich w końcu Rosjanach tu mo­wa? Rosjaninem był car Mikołaj - i Rylejew, Nowosilcow - i Czernyszewski. Nie da się okręcić jedną na­lepką dekabrystów, narodników, kon­spiratorów marksistowskich - i tych, którzy ich niszczyli, by ochronić carat. Jak nie da się upchać do tegoż worka inteligencji postępowej, która w sławetnej epoce bezdziejów nie tylko wskutek dobrowolnej bezwolności po­padła w przewlekłą depresję. Miała po temu niejakie powody, a policyjne pał­ki, kraty i syberyjskie mrozy chyba nie były tu bez znaczenia.

Do tej warstwy należeli i główni bo­haterowie Czechowa. Nikomu nie za­mierzali nic odsprzedawać, umieli tyl­ko tracić, cierpieć z winy własnej i cu­dzej, rozdzierać szaty i marzyć o sprawiedliwości powszechnej, która nadej­dzie nie wiadomo kiedy i skąd, może za setki lat. Śmieszne? Zapewne. Nie jest to jednak temat na okrutny wodewil.

W samej atmosferze "Trzech sióstr" ukazał Czechow główne źródło upadku jednych, szybkiej kariery drugich: szczególny okres dziejów Rosji, kiedy brutalna przemoc strażników porządku zgniotła czołówkę ruchów rewolucyj­nych i obezwładniła ich zaplecze spo­łeczne. Ludzie demokratycznie myślący poczuli się zagrożeni, rozproszeni, osamotnieni. Z dala od podobnych do siebie, coraz bardziej zatracili się wśród otoczenia. Nie stanowili już śro­dowiska, tylko przypadkowo złączone grupki takich, co nie aprobują istnie­jącego stanu rzeczy.

Już ta dezaprobata zjednywała im sympatię autora, ta ich odmienność od urzędasów, kołtunów, karierowiczów. Lubi ich za to, że nie prosperują w czasach pogardy, że są niezadowoleni z rzeczywistości i z siebie. A zarazem irytowało go, że są mięczakami i ustę­pują tamtym na całej linii. Patrzył na nich z ironią. Z ostrym nieraz sarkaz­mem - nigdy jednak z pogardą. Gdzież tu miejsce na bezlitosne szy­derstwo? Byłoby to czymś w rodzaju kopania ludzi uprzednio skopanych, okrucieństwem bez ryzyka i pod nie­właściwym adresem. "Istnieją przecież inne alternatywy mchatowskięgo roz­czulania się nad tymi postaciami.

Pamiętam, "Trzy siostry" we "Współ­czesnym". Axer uwolnił się spod su­gestii tego, co bohaterowie o sobie my­ślą i mówią - i widownia uzyskała wobec nich dystans. Irina gaworzyła o zbawiennych rozkoszach pracy, my zaś uśmiechaliśmy się, wiedząc, że to jej przejdzie. Wierszynin i Tuzenbach wszczynali filozoficzne turnieje, a nas korciło pytanie: czy potraficie pano­wie nie tylko gadać? Trzy dorosłe ko­biety z desperackim uporem wyrywa­ły się do Moskwy, a myśmy się gło­wili: czemuż nie spakują walizek i nie wyruszą w drogę? Boleśnie żałosny obraz zostawał w pamięci po paru go­dzinach z nimi spędzonych. Ponura groteska! - myślał człowiek. - Pew­nie my też mamy w sobie coś z tej mięczakowatości, niedostosowania do życia, niedowładu woli... ale chyba nie w tym stopniu? Dobrze, że nie było w pobliżu kogoś, kto mógłby dojrzeć, jak dalece i my siebie nie znamy.

Ostatnio Czechow przeżywa renesans na scenach świata. Poszukiwania twór­cze idą w różnych kierunkach i mogą przynieść wiele szczęśliwych odkryć pod warunkiem, że nie będzie używało się autora "Trzech sióstr" do prezenta­cji obcych mu wizji. Daleko wyprze­dził swoją epokę, jest naszym współ­czesnym wtedy, gdy pozostaje Czecho­wem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji