Artykuły

Jeszcze jeden Czechow

Hanuszkiewicz nie robi przedstawień obo­jętnych. Ani miałkich. Po każdej jego pre­mierze jest dużo krzyku: podniesionym gło­sem odzywają się zwolennicy i oponenci, wielbiciele i kręciciele nosami. A czas w znikomym stopniu weryfikuje te opinie. Na­wet po dziesięciu latach ludzie gotowi są skakać sobie do oczu, szydząc z jego dzieł teatralnych bądź uznając je za sztandarowe pozycje w dorobku ileś-tam-lecia. Można by więc mówić, że jest dzieckiem szczęścia. Sła­wę buduje przecież w jednakowym stopniu aprobata - miła zapewne, choć jałowa, je­żeli ma charakter pełnej jednostajnego uwiel­bienia modlitwy - jak waga i stanowczość głosów sprzeciwu. Gdyby nie kłótnia o We­sele, o Wyzwolenie, o Kordiana, znacznie obojętniej przyglądalibyśmy się jego dzia­łalności reżyserskiej.

(Tu dłuższa uwaga w nawiasie, nie mająca żadnego związku z recenzją. Otóż co do mnie, to pracowałem jako recenzent na uzna­nie dla Hanuszkiewicza z pozycji oponenta. Oponenta nie wobec teatru, jaki Hanuszkie­wicza interesuje i jaki Hanuszkiewicz uprawia, ale wobec tego, co w wyniku takich przekonań i wierności własnej manierze rea­lizacyjnej powstaje pod nazwą przedstawienia. Zgłaszałem więc pretensje, że dzieła je­go zbyt łatwą myślą - może raczej: skoja­rzeniem myślowym? - są zamykane, że efekt doraźny często dominuje nad logiką i ładem kompozycyjnym całości, że to jak reżyser chce rozmawiać ze swoją publicz­nością psuje mu często to, co tej publiczności ma rzeczywiście do powiedzenia. Cho­dziło zatem o estetykę. O środki teatralne. I chodziło o pospieszne układanie obrazu świata z efektownych, ale zapisanych często na serwetce z bibułki myśli o teatrze, lite­raturze i życiu. Dziś nie mam już tej samej co kiedyś pewności, że może to być zarzut istotny i że pretensje te są rzeczywiście pre­tensjami. Mniej postrzępione myśli? Większa powściągliwość, staranniejsza selekcja efektu scenicznego? Rezygnacja z brulionowych szkiców, które sprawiają wrażenie chaosu realizacyjnego? Ograniczanie egotyzmu? Su­rowsze reguły narzucone rozkapryszonej wy­obraźni? Mniej starannie wyćwiczone ukło­ny kończące z towarzyszeniem podekscyto­wanych oklasków każde przedstawianie? Bo przecież o to tu między innymi chodzi... Że­by wielbłąd był zebrą. Tak, ale wtedy nie byłoby przecież teatru Hanuszkiewicza. By­łaby taka sama martwa nuda, jak na paru innych, wielce kulturalnych albo wielce po­prawnych scenach stołecznych. Hanuszkie­wicz ma w sporze ze (swoimi oponentami jeden trudny niewątpliwie do zbicia argu­ment: do jego teatru się chodzi. O jego te­atrze się mówi. I jego teatr się liczy w War­szawie. W tej chwili bardziej niż jakikol­wiek inny. Więc może Hanuszkiewicz ma rację, a nie jego naprawiacze...?)

Trzy siostry również miały być takim ewe­nementem. Przedstawieniem, które nie na­leży do grupy zdarzeń obojętnych; próbą, której nie można nazwać miałką premierą, po której znowu będzie dużo krzyku. Cze­chow bez brzózek (są zresztą te brzózki na scenie, tworząc przewrotną kompozycję pla­styczną jako zamknięcie horyzontu), bez kumkających żab, bez liści melancholijnie spadających na ziemię (są i liście, znowu na zasadzie dowcipu inscenizacyjnego: wnoszą je na scenę w koszyku, rozrzucają je bo­haterowie garściami po podłodze), bez zna­czących pauz (są i te pauzy, przedrzeźniają­ce Teatr Artystyczny), bez płaczu (choć sios­try jednak trochę sobie popłakują), bez wzru­szeń sentymentalnych, bez żalenia się nad bohaterami, bez smutnych tonów elegijnych. Tak jak ponoć tego chciał Czechow: Trzy siostry jako komedia.

Teatr robi wszystko, aby nas o komediowości Trzech sióstr przekonać, Dużą czcionką w programie powiada: "komedia". Inte­ligentnym tekstem Ryszarda Przybylskiego tłumaczy: "MChAT chciał się użalić nad lo­sem inteligencji i dlatego przekształcił sztuki Czechowa w apologię bezpłodnej tęsknoty. Złożył hołd trumnie. I zdradził Czecho­wa". Ładnie dobranym cytatem z listu Cze­chowa szydzi ze Stanisławskiego: "A mówi­łem przecież, że przez scenę nie trzeba prze­nosić zabitego Tuzenbacha, ale Aleksiejew upierał się, że bez trupa absolutnie nie moż­na. Pisałem mu, żeby trupa nie przenoszono, nie wiem tylko, czy dostał mój list." I re­żyser, i aktorzy, i scenograf przypominają nam stale że Teatr Narodowy gra komedię. Skutecznie, konsekwentnie i wytrwale. Trzy siostry to komedia, a nawet wodewil. To oczywiście prawda. Nie ma w tym żadnego obrazoburstwa. I nie ma się o co kłócić. Jed­no tylko wprawiło mnie w zdumienie: jakoś się z tego śmiesznego Czechowa nie śmia­łem. Choć Trzy siostry naprawdę są komedią. Bardzo okrutną komedią.

Nie śmiałem się, bo nie był to wcale ów "inny Czechow". Tan, którego trafnie zauwa­żył Hanuszkiewicz i którego chciał nam wre­szcie pokazać. Chciał tak mozolnie, tak go­rąco, że nacisnął wszelkie możliwe klawisze.

Delikatnie parodiował Teatr Artystyczny. Tam, gdzie aktorzy bywali dotąd smutni, ka­zał im się śmiać. Brednie melancholijne o przyszłym, nowym życiu mówić radził jak brednie. Bohaterom, którzy mówiąc o swoich cierpieniach budzili dotąd współczucie, ka­zał być śmiesznymi od pierwszej sceny. To, co kiedyś wydawało się śmieszne, pokazał jako problem poważny (Solony!). Odwrócił więc po prostu schemat. A z odwrócenia schematu nic przecież jeszcze nie wynika. Miało być zupełnie inaczej. Ślady zamysłu odnajdujemy w artykule Przybylskiego, któ­ry zapewne notuje w tym miejscu strzępy rozmów z reżyserem: "Hanuszkiewicz posta­nowił nie ilustrować. Nie wypełniać tekstu Czechowa wyczytaną ideą, lecz żywymi ludź­mi. Aktor wchodząc w narzuconą sobie sy­tuację rozwiązuje ją zgodnie ze swoim cha­rakterem, że swoim systemem wartości i w sposób naturalny wnosi ma scenę podstawo­wy element wodewilu: wielką różnorodność uczuć i bogactwo skrajnych tonów."

Ależ tak, oczywiście! Nie interpretacja Czechowa, ale dotarcie do myśli Czechowa. Nie ilustracja melancholii czy wodewilowości Czechowa, nie uruchomienie teatralnych mechanizmów, które na zasadzie odwrotności stworzą chciany efekt. Nie pomysł (Trzy siostry są komedią), ale "różno­rodność uczuć i bogactwo skraj­nych tonów". Gdy jednak "bo­gactwem "skrajnych tonów" naz­wiemy prostą wymianę: kiedyś Wierszynin wzruszał, dziś ma nas śmieszyć? Czy wypełnieniem tekstu Czechowa żywymi ludźmi nazwiemy pastiche'owe przemo­delowanie mchatowskich pomys­łów inscenizacyjnych", a więc pa­rodiowanie teatru, a nie szuka­nie przez żywych ludzi innych niż tam układów międzyludz­kich, innych racji psychologicznych, innej wreszcie treści dra­matycznej ? Na razie nastąpiła po prostu zwyczajna wymiana gor­setów: gorsetu łzawego melodra­matu na gorset chichotliwej ko­medii. To już sporo, oczywiście. Trochę bliżej Czechowa: "Pytasz mnie: co to jest życie? To tak jakbyś pytała: co to jest marchew? Marchew to marchew, i to wszystko, co można na to pytanie odpo­wiedzieć." Ale to jednocześnie ciągle jest po­lemika z tradycją inscenizacyjną, a nie ów obiecany - i oczekiwany - "inny Czechow". Ciągle jeszcze ilustracją wyczytanej u Cze­chowa idei ("piszę komedie"), a nie wybór rzeczywiście własnej drogi. Ani własny Czechow.

A zresztą idzie tu o sprawy znacznie prost­sze, elementarne właściwie. Po pierwsze, o sposób osiągania efektu komediowego. Śmie­szny jest - pisał Meyerhold - kondukt pogrzebowy, którego powaga i napuszona żałobność zostaje na chwilę zakłócona ludzkim, naturalnymi odruchem: wiatr wyrwał komuś z ręki kapelusz i ucieka z nim przez rowy i kałuże, zmuszając właściciela do bezsen­sownej, poniżającej w tej sytuacji gonitwy. Choćby przybrał za chwilę minę najbardziej bolesną, utraconej powagi nie uda mu się już odzyskać. Niechby teraz to samo spotkało uczestnika roz­bawionego pochodu. Czy będzie komiczne? Czy śmieszna będzie zatem Czechowowska komedia, której bohaterowie najpierw pre­zentują nam się jakby żałośni, zrośnięci z kabotyńskimi gestami aktorzy życiowej farsy, a potem wygłaszają żałosne, kabotyńsko napuszone uwagi o życiu, świe­cie i smutnych marzeniach? Czy zwrócimy uwagę na fałsz: odzy­wający się w okrzykach trzech sióstr, które pierwszym swym wejściem na scenę manifestują sztuczność, "komediowość" swego życia, swych marzeń, ideałów? Czy dostrzeżemy "bogactwo skrajnych tonów" ludzi zagubio­nych w świecie pozorów, gdy jednakowym błazeństwem jest idiotyczna ra­dość z życia (strachem podszyta) Kułygina i pełna rezygnacji kapitulacja Czebutykina? Po drugie - o wiarygodność zdarzeń sce­nicznych. Nie będą nas śmieszyć - śmie­szyć, jak chciałby tego Czechow - ludzie obcy nam, dalecy, inni niż my sami. Zbyt szybko kompromitowani, mim jeszcze zdobę­dą naszą sympatię, współczucie (tak!) nawet, nim się z nimi oswoimy, zobaczymy w nich coś z nas samych. Figurki z wodewilu, który jest o ileż żałośniejszy, bardziej bezsensow­ny, jałowy niż nasze życie codzienne, zaw­sze wydadzą nam się obce i obojętne. Pa­trzeć będziemy na nie jak przez szybę, jak na ryby w wielkim, zamkniętym akwarium, w którym ktoś zgromadził dziwaczne stwo­ry, do nikogo z przyglądających się nim nie­podobne. A tymczasem: "sami z siebie się śmiejecie". Po to, by zauważyć czyjąś żałosność, musimy choćby na chwilę uwierzyć, że jest w tym kimś coś odrobinę bodaj szla­chetnego. I ludzkiego.

Tym większy - ktoś powie może: nie­sprawiedliwy - jest mój żal o Trzy siostry w Narodowym, że Hanuszkiewicz był przecież na właściwym tropie, że próbował - ale dopiero w drugiej części widowiska - wyciągnąć te zbyt zamaszyście kompromito­wane postaci z ich jednowymiarowej rze­czywistości, że miał starannie dobraną obsa­dę, która przy mniej apodyktycznie narzu­conej interpretacji Czechowa byłaby sku­tecznym chyba partnerem dla poszukiwania "innego Czechowa", że silnym atutem tego przedstawienia jest scenografia Mariana Ko­łodzieja, że precyzyjnie skomponowaną rolę pokazała Zofia Kucówna (Masza), że ładny debiut warszawski miała Eleonora Hardock (Natasza), że w przedstawieniu obejrzeliśmy jeszcze jedną rolę Kazimierza Opalińskiego (Fierapont), że w obsadzie byli tacy aktorzy jak Mirosława Dubrawska (Olga), Ewa Żu­kowska (Irina), Krzysztof Chamiec (Solony), Henryk Machalica (Andrzej), Henryk Bąk (Czebutykin), Gustaw Lutkiewicz (Wierszy­nin), Wojciech Brzozowicz (Tuzenbach), Eu­geniusz Robaczewski (Kułygin)... Że, mówiąc krótko, mogło to być przedstawienie, o którym pamiętałoby się dłużej niż dwa ty­godnie. I które stałoby się ewenementem nie tylko dlatego, że paru panów się o nie pokłó­ciło, pokrzyczało, poskakało sobie do oczu.

Tak, to niestety tylko jaszcze jeden Cze­chow. Pisarz, którego teatr jest dla nas co­raz bardziej zrozumiały, ale na którym ciągle łamiemy sobie najmocniejsze nawet zęby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji