Artykuły

Dekonstrukcja teatru

Spektakl pokazuje proces wyczerpania i rozpadu nie tylko teatralnego świata, ale teatru w ogóle - o "Mewie" w reż. Natalii Sołtysik w PWST w Krakowie pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.

"Mewa" Borysa Akunina to elokwentna i intrygująca wariacja na temat finału i dalszego ciągu dramatu Antoniego Czechowa. Akcja skupia się więc na rekonstrukcji momentu śmierci Konstantego Trieplewa. Następnie dowodząc, że nie było to samobójstwo, przedstawia kilka możliwości rozwikłania zagadki jego morderstwa. Choć taki rodzaj narracji nie jest szczególnie nowy, nie o świeżość konceptu tu chodzi, lecz o brawurę jego wykonania - zarówno pisarskiego, jak i scenicznego. Tej natomiast nie można odmówić ani rosyjskiemu dramaturgowi, ani studentom czwartego roku Wydziału Aktorskiego.

Spektakl zaczyna się sceną w pokoju Trieplewa (Michał Czyż) cierpiącego na niemoc twórczą, którego odwiedza jego ukochana Nina (Katarzyna Janekowicz). Sekwencja utrzymana jest w stylu realistyczno-poetyckim. Pusta scena, której boki wyznacza beżowe płótno, z powbijanymi w nie (mewimi?) piórami. Trieplew w za dużej niebieskiej koszuli i czarnym garniturze, Nina w powłóczystej, jasnej sukni. Powolna akcja. Przesadnie psychologiczne aktorstwo. Wszystko razem tworzy mieszankę absolutnie nieznośną. Na szczęście, dość szybko (na tyle, że nikt nie zdążył uciec z teatru, choć pewnie wielu było blisko drzwi) okazuje się, że ta patetyczna masakra to jedynie świadomie wyostrzona konwencja, mająca oddzielić pierwszą warstwę spektaklu, od wykreowanej w jej ramach fikcji. Trieplew nie mogąc stworzyć dzieła, postanawia wymyślić i spisać różne warianty swojej śmierci. Pomaga mu w tym mężczyzna towarzyszący pierwszej scenie, potem zaś przyjmujący rolę doktora Dorna (Tomasz Schuchardt), który będzie prowadzać następujące po sobie śledztwa. Na początku wydaje się, że doktor jest jedynie medium Trieplewa. Z czasem jednak buntuje się przeciw woli autora. Dzieło wymyka się więc swojemu twórcy, zaczyna żyć własnym życiem.

Nowa jakość teatralna wkracza na scenę wraz korowodem dziwnych, groteskowych postaci. Wchodzą one na znajdujący się w głębi sceny, wąski podest i wykonując układy zmechanizowanych gestów przypominających ruch pozytywek, stają obok siebie. Przedstawiają się jako: Irena (znakomita Gabriela Oberbek), Piotr Sorin (Bartosz Bulanda), Ilja (Filip Perkowski), Polina (Anna Bugajska), Masza (Dominika Kimaty), Miedwiedienko (Wojciech Kowalski), Trigorin (Krzysztof Kwiatkowski). Gdy schodzą z podestu, rozpoczyna się seria sekwencji prezentujących następujące jedno po drugim śledztw. Kolejne powtórzenia zaczynają się tymi samymi słowami, potem jednak ich przebieg jest modyfikowany w zależności od tego, kim jest osoba podejrzana. Poszczególne odsłony posiadają elementy wspólne, jak na przykład wykonany w wielu różnych wariantach monolog Ireny o jej relacjach z synem. Kilkukrotnie wypowiadany przez nią, zawsze z tym samym zaśpiewem i przesadnymi gestami, potem zostaje "przechwycony" przez inne postaci, by w końcu przyjąć formę chóralnie wykonanej piosenki. Początkowe sekwencje są bardzo precyzyjne, utrzymane w przesadnie sztucznej konwencji, ale w jej ramach całkowicie logiczne i spójne. Z czasem jednak świat sceniczny zaczyna się rozpadać. Wszystko toczy się raczej siłą rozpędu, niż logiki i konieczności. Proces wyznaczania podejrzanego i, przede wszystkim, dowodzenia winy zanika. Postaci zaczynają się zacinać w jednym geście, mówić nie swoje kwestie, a niektóre leżą bez ruchu w dziwnej pozycji. Fikcja ulega rozkładowi, a próbujący nad nią zapanować Trieplew - traci kontrolę na rzecz Dorna, który sam zaczyna nowe sekwencje, wyznacza podejrzanych... Gdy wydaje się, że scena pęka w szwach i niedługo nie wytrzyma więcej chaosu, spektakl się kończy. Postaci wracają na podest i jeszcze przez chwilę stoją na nim mówiąc nie swoje kwestie. I nawet nie pamiętam kiedy pada morał, by mając talent nie marnować go przez niezdecydowanie, ciągłe zaczynanie i nie kończenie nowych projektów. Jak na spektakl dyplomowy tak utalentowanej grupy - morał bardzo słuszny.

Spektakl pokazuje proces wyczerpania i rozpadu nie tylko teatralnego świata, ale teatru w ogóle, zarówno na poziomie narracji, jak i postaci, zarówno w formie realistyczno-psychologicznej, poetycko-symbolicznej, jak i awangardowej. To bardzo radykalne i odważne posunięcie - łatwo się w nim zagubić, stracić konsekwencję. Jednak młodzi aktorzy radzą sobie znakomicie. Świetnie panują nad konwencją, własną rolą, procesem zachodzącym w spektaklu. Doprowadzają wszystko do finału wyznaczającego moment zawieszenia - coś się wyczerpuje, ale jeszcze nie ma nic nowego. Głęboka świadomość materii teatralnej i aktorskiej młodego zespołu wystawiającego "Mewę" każe jednak mieć nadzieję na przyszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji