Artykuły

Bunt w postaci tradycyjnej

"Wujaszek Wania" w reż. Wieniamina Filsztyńskiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Barbara Hirsz w Trybunie.

Wieniamin Filsztyński inscenizuje "Wujaszka Wanię" w Polskim tak, jakby nie było dwudziestego wieku z jego dyktatem nowości, z postmodernizmem na końcu. Pokazuje absolutny realizm moskiewski, którego prawodawcami byli Stanisławski i Czechow.

Z pietyzmem pochyla się nad tekstem autora, akademicko maluje słowa, ludzi i miejsca. Wszystko musi być tak prawdziwe jak dacza z heblowanych desek, gorący samowar, biały ser na kolację i wiatr poruszający firanki w oknie. Teatr musi być życiem samym. W bezbarwnej egzystencji wiejskiej prowincji trzeba odkryć barwy. Trzeba nimi wypełnić portret familii we wnętrzu. Aż zamknięta zostanie drewnianymi panelami rama sceny i aktorzy ustawią się przed domem jak do rodzinnej fotografii.

Filsztyński patrzy na bohaterów sztuki oczami Czechowa. Z boleściwie kochającą ironią odsłania narastający daremny dysonans między ludźmi. W pracy nad rolą tradycyjnośc ala Stanisławski, wspiera współczesny dialog aktora z postacią, daje ciekawe efekty, nowe i zaskakujące interpretacje. Wojciechowski w nieszczęśliwym wujaszku Wani odkrywa postać tak śmieszną, że aż smutną. I błazeństwo, od którego tylko krok od rozpaczy. Astrow Borkowskiego egzystencjalną udrękę zakrapia alkoholem, cynizmem i utopią radosnych pokoleń. Lipmann daje Helenie wdzięk, urok i jasność, przy niej naprawdę zaczyna się tęsknić za urodą życia. I nawet złych charakterów nie ocenia się tutaj zbyt surowo. Sieriebriakow Kumora tak zwyczajnie i naturalnie przejawia oschłość serca, że po prostu nie może widzieć pustki swojej uniwersyteckiej kariery i egoizmu. Czujemy, że w świecie komedii ludzkiej wszyscy są ofiarami losu i okoliczności bytowania na tej biednej ziemi

Niesamowity jest czwarty akt, rozciągany w czasie wbrew wytrzymałości widza. Już jesteśmy po strzelaninie i ataku furii wujaszka. I teraz, na samym dnie smutku, przemawia do nas gorzki ironista Czechow. Właśnie pożegnali się Sieriebriakowie - Kumor i Lipmann. Wybrzmiały dźwięki odjazdu. Zapada wiejska cisza. Ale w długich reżyserskich pauzach słychać ciszę kosmosu.

Niania Żarnecka modli się w myślach. Łoś - Andrut, głupek i fajtłapa, niezdarnie zabiera się do gitary. Borkowski - Astrow ociąga się z odjazdem, ogląda mapę Afryki, za zdawkowym stwierdzeniem o tamtejszych upałach kryje się tęsknota za innym życiem. Pisarz celowo wskazuje w didaskaliach ścienną mapę Afryki "najwidoczniej tutaj nikomu niepotrzebną". Bohaterowie nie zmienią swojego losu. Czechow, który wędrował po bezdrożach pesymizmu, wczytywał się w Schopenhauera wraz z całą epoką, opowiada teraz złudzenia, które pozwalają człowiekowi żyć.

Finał należy do Soni. Oto monolog przez autora skierowany do Wani. Ale Stanisławska na niego nie patrzy. Wypowiada słowa ponad jego głową. W tym życiu, gdzie wspólna jest tylko choroba na nieuleczalne cierpienie, dusze nie stykają się. Ona mówi do nas, do całego świata. O nagrodzie i zmiłowaniu po śmierci, i o pracy, która przecież ani Soni ani wujaszkowi nie da zadośćuczynienia.

Długa, trwająca cztery godziny narracja, pastelowa i subtelna, w psychologicznych półtonach i półcieniach, wsparta jest na wyszukanej kompozycji. Nie traci poezji właściwej dla impresjonizmu naturalistycznego dramatopisarza. I tu także realizatorzy wczytują się w tekst. Zdanie profesora Sieriebriakowa gderającego na dom tak wielki jak labirynt daje podstawę do teatralnej metafory. Scenograf Aleksander Orłów projektuje ruchome ściany, którymi modę luje różne plany przestrzenno-świetlne. Dzięki nim nie uronimy nic z intymności i prawdy cichego domowego nastroju.

Dom w dzień leniwie tkwiący w upale lata podlega żywiołom nocy. Astrow, Wania i Tielegin urządzają sobie bibę po rusku ze śpiewami. Stetryczały profesor marudzi i nie daje nikomu spać. Przez moment samotny Astrow stoi zagubiony w obcym mieszkaniu. A tam Sonia chłodzi twarz zimną wodą, szczęśliwa, bo odważyła się porozmawiać z ukochanym. Aranżacja ścian układa się w szereg impresyjnych fotografii. Piękny pomysł portretowania ulotnych chwil. Tak widział życie Czechow, i dawno już rzecz całą zanalizowali badacze, jako labirynt chwil płynących równolegle do siebie.

Wieniamin Filsztyński z nostalgiczną wyobraźnią odtwarza Czechowowski świat. W tym sensie tradycyjna i klasyczna estetyka spektaklu jest usprawiedliwiona, wpisuje się w obraz epoki. Ale czy ta staroświeckość sama siebie świadoma, zamieszkująca w nostalgicznej wyobraźni, nie jest buntem wobec szoku nowości? Ten dagerotyp familii z przeszłości jest niczym zakładka w postmodernistycznej księdze. Postaci namalowane prawdziwymi farbami ale powściągliwie, nie szukają z nami zbyt łatwego kontaktu. Dyskretnie zachowują swoje tajemnice. Gdy zaczynamy zadawać im pytania, odnajdujemy własne życie. I wtedy okazuje się, że przeszłość nie do końca jest przeszła, a nowość nie tak całkiem nowością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji