Artykuły

Jesień Helvera

Autor ukrywający się pod swojsko brzmiącym pseudonimem Ingmar Villqist dokonał wyczynu, który od dawna nie udał się żadnemu innemu polskiemu dramaturgowi. Po autorskiej inscenizacji "Nocy Helvera" dokonanej pod szyldem Teatru Kriket, ta - jak dotychczas - najbardziej znana sztuka Villqista w krótkim okresie czasu doczekała się "aż" trzech nowych realizacji. Jeśli weźmiemy pod uwagę kondycję naszych teatrów i nieufność, z jaką odnoszą się one do dramaturg! współczesnej, fakt ów uznać należy za spory sukces - tym bardzie), że inne sceny w kraju zapowiadają już premiery następnych utworów Villqista.

"Noc Helvera" ma co najmniej kilka cech, które mogą wzbudzić zainteresowanie potencjalnych realizatorów. Nie bez znaczenia jest to, że sztuka ze swą ledwie dwuosobową obsadą i zwartą, respektującą zasadę trzech jedności konstrukcją nie nastręcza poważnych problemów technicznych i nie wymaga tym samym dużych nakładów finansowych. Villqist - jak już wspomniano - jest też teatralnym praktykiem i posiada bez wątpienia dar, który zwykło się określać mianem "wyczucia sceny"; nie próbuje też odgrywać roli eksperymentatora. Noc ucieka od hermetyczności w stronę dobrze rozumianego eklektyzmu - wyrasta w dużej mierze z tradycji dramatu psychologiczno-naturalistycznego wzbogaconego o środki wyrazu znane z dokonań XX-wiecznej awangardy (ekspresjonizm, teatr absurdu). Chyba nie przez przypadek autor mianował się imiennikiem Ingmara Bergmana; dramat Villqista to rodzaj symbolicznej psychodramy, w której bez przerwy przewijają się motywy choroby i nieprzystosowania do rzeczywistości: kalekie i destruktywne relacje między parą bohaterów opowiadającą kalectwu i alienacji społeczeństwa, które - w drodze do samozagłady - po raz kolejny przekształca się w represyjny, totalitarny mechanizm. Prócz tego mamy tu jeszcze motywy "głodu uczuć", winy i odkupienia (Karla opiekuje się upośledzonym Helverem, gdyż sama porzuciła w przeszłości swoje chore dziecko), pozwala to - w zależności od potrzeb i intencji - kierować interpretację w stronę moralitetu lub melodramatu.

Ta znaczeniowa wielowarstwowość sprawia, że mimo dramaturgicznej prostoty "Noc Helvera" nie jest typem teatralnego samograja i nie pozwala realizatorom na ukrycie się za tekstem. Tę metodę obrali niestety twórcy przedstawienia w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Wszystko jest tu aż do przesady powściągliwe; reżyserujący spektakl Zbigniew Brzoza stara się nie przeszkadzać aktorom, którym przyświeca z kolei jeden cel: za wszelką cenę nie epatować. Owa - zrozumiała skądinąd - obawa przed nadekspresją prowadzi do kompletnej nijakości. Nie wiadomo, dlaczego kameralny z założenia dramat odgrywany jest na dużej scenie, na której wszelkie zamierzone subtelności nie mają szansy zaistnieć. Cała drastyczna sfera sztuki zostaje za to skutecznie zatuszowana. Ledwie naszkicowano sekwencje, w których Helver musztruje Karlę, podobnie sprawa wygląda z nielicznymi wybuchami wściekłości. Karla Krystyny Jandy to szlachetna, sterana przez życie "siłaczka" - przypomina postaci z filmów kina moralnego niepokoju. Występujący w roli tytułowej Sławomir Pacek próbuje odciąć się od swego komediowego wizerunku, lecz postać niewiele na tym zyskuje. Nic też dziwnego, że wzajemne relacje bohaterów są dziwnie poprawne i mdłe; nie ma mowy o sadomasochistycznym uzależnieniu, o grze miłości i nienawiści. Mimo emocjonalnego chłodu spektakl Powszechnego określić można mianem dydaktycznego melodramatu; mamy tu wszystkie ckliwe banały o potrzebie tolerancji i miłości w świecie zdominowanym przez przemoc etc. W dążeniu do "szlachetnej prostoty" autorzy przedstawienia utknęli tym razem na mieliznach małego realizmu.

Wady warszawskiej realizacji stają się jeszcze bardziej wyraziste, gdy zestawimy ją z telewizyjną wersją sztuki reżyserowaną przez Barbarę Sass. Ten spektakl również eksploruje głównie realistyczną tkankę utworu, jednak bez znanej z Warszawy jednostajności. Wykonawcy (Anna Tomaszewska i Bartek Kasprzykowski) znakomicie oddają specyficzny, nerwowy rytm dialogów (to zdecydowanie najszybsza i co za tym idzie najkrótsza wersja "Nocy"). Techniczne udogodnienia pozwalają też uchwycić atmosferę zagrożenia, w jakiej rozgrywa się akcja dramatu (Sass - może nieco zbyt ilustracyjnie - przeplata fragmenty sztuki dokumentalnymi zdjęciami z ulicznych zamieszek). Helver Kasprzykowskiego nie sprawia początkowo wrażenia człowieka upośledzonego; to raczej zdziecinniały, ograniczony "byczek". Fascynacja Gilbertem i jego neofaszystowską bojówką wynika nie tylko z potrzeby akceptacji i przebywania w jakiejkolwiek wspólnocie, jest też pochodną zabawy plastikowymi "wojakami", których kupuje mu Karla. Spontaniczne, surowe aktorstwo Kasprzykowskiego kontrastuje z chłodem dopracowanej w każdym szczególe kreacji Anny Tomaszewskiej. W przeciwieństwie do pozostałych odtwórczyń roli Karli, które robią z niej skromną, zahukaną kobiecinę, Tomaszewska - używając bardzo oszczędnych środków - tworzy wokół swej bohaterki aurę tajemniczości, obdarza ja też specyficzną, niemal arystokratyczną wyniosłością (nasuwają mi się pewne analogie z Węgorzewską Ewy Lassek). Karla przyjmuje swój los w pełni świadomie, lecz obserwując jej raz przenikliwe, innym razem całkowicie nieobecne spojrzenie, można jedynie domniemywać, jakie przesłanki rzeczywiście nią kierują. Kreacja Tomaszewskiej jest z pewnością najmocniejszym punktem spektaklu Barbary Sass.

Autorska wersja "Nocy Helvera" zaskakuje przede wszystkim swobodą (wręcz ekscentryzmem), z jaką Villqist-reżyser traktuje tekst napisany przez Villqista- dramaturga. Ten interesujący, choć nierówny spektakl potwierdza przypuszczenia, iż interpretacyjny potencjał sztuki nie zamyka się w konwencji psychologicznego realizmu. Ramy spektaklu rozsadza nieco kreacja Marka Kality, który - jako jedyny odtwórca roli Helvera - dostrzega w jego upośledzeniu nie tylko zadanie aktorskie, lecz również egzystencjalną metaforę. W tym kontekście Karla Magdaleny Kuty usuwa się w cień. Nie bacząc na dość standardową, mimetyczną scenografię aktorzy od początku wprowadzają klimat swoistej psychodelii. Helver wyłania się z ciemności jak widmo, pierwsze kwestie mówi szeptem, na granicy słyszalności; szturmówka, którą podarował mu Gilbert i którą tak głośno chwalą się inni odtwórcy tej roli, jest tu tylko małą papierową chorągiewką wetkniętą w ubranie. Wszystkie przedmioty i zdarzenia spoza sceny również tracą swoje pierwotne znaczenie. Patrząc na aktorów miałem wrażenie, że ich dialog rozgrywa się na marginesie rzeczywistości, w jakiejś wewnętrznej, jedynie dla nich dostępnej przestrzeni, w której rządzą prawa przedziwnej, rzec można - muzycznej logiki. Villqist lubuje się w kontrastach - od nagłych, niekontrolowanych wybuchów agresji, aż po stany niemal somnambuliczne. Atmosferę lęku podkreśla wciąż obecna w tle "industrialna" ścieżka dźwiękowa. Jednak owo wewnętrzne zamknięcie bohaterów sprawia, ze poczucie zagrożenia (tak dosłownie oddane w spektaklu telewizyjnym) wiąże się tu raczej z nieokreśloną, irracjonalną siłą tkwiącą być może w nich samych.

Jeszcze dalej od konwencji realistycznych odchodzi przedstawienie Pawła Łysaka w poznańskim Teatrze Polskim. Akcja sztuki rozgrywa się na niewielkim, wąskim pomoście otoczonym z obu stron przez miejsca dla widzów. Na tej quasi misteryjnej scenie ustawiono jedynie najbardziej potrzebne, bardzo surowo wykonane sprzęty: stół, dwa krzesła, miskę na wodę i manekin, na którym Karla wiesza mundur Helvera. W spektaklu Łysaka Karla (Katarzyna Węglicka) i Helver (Michał Jarmicki) są parą podstarzałych dzieciaków rzuconych w okrutny, niezrozumiały dla nich świat. Uwagę zwraca zwłaszcza rola Jarmickiego, który wykorzystuje bez oporów swój talent komiczny; jego korpulentna figura równie infantylnie prezentuje się w czarnym mundurze bojówkarza, jak i w białej bieliźnie (Karla rozbiera go jak małego chłopca). Śmieszność Helvera nie jest tu celem samym w sobie, lecz najbardziej okrutnym znakiem jego życiowej bezradności. Łysak wykorzystuje w swym spektaklu fragmenty nazistowskich filmów Leni Riefenstahl. Analogia wydaje się trochę zbyt oczywista, choć projekcje dobrze komponują się z formą przedstawienia. Cała inscenizacja budowana jest zresztą poprzez stosowanie na pozór banalnych, zbytnio "gadających" środków, które dają jednak dość przekonujący efekt końcowy. Taki jest też finał sztuki; kiedy Karla wmusza w Helvera ostatnie tabletki, ich twarze wyławia z ciemności pojedyncze, czerwone światło punktówki. Efekciarstwo? Być może. Jednak wśród wszystkich czterech przedstawień to właśnie zakończenie spektaklu Łysaka zrobiło na mnie największe wrażenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji