Artykuły

A władza wciąż niemoralna

Choć nowatorstwo myśli społecznej Lessinga już zwietrzało, "Emilię Galotti" da się z zainteresowaniem oglądać, bo jest to dobrze napisana sztuka.

O Gottholdzie Ephraimie Lessingu uczą się dziś już tylko germaniści i teatrolodzy. Ten I gruntownie wykształcony pisarz, dramaturg i krytyk literacki był najwybitniejszym przedstawicielem niemieckiego oświecenia i twórcą niemieckiego teatru narodowego. Jego dramaty - "Miss Sara Sampson", "Minna von Barnhelm", "Emilia Galotti" i najgłośniejszy "Natan mędrzec", stanowiły wyłom w dotychczasowej dramaturgii zarówno ze względów formalnych (odejście od wiersza), jak i ideowych.

Napisana w 1772 roku "Emilia Galotti" była pierwszą oskarżającą władcę absolutnego tragedią niemiecką, w której bohater mieszczański wystąpił przeciw arystokracji. W okresie "burzy i naporu" niemieckiego preromantyzmu bohaterka tragedii odbierana była jako uosobienie buntu jednostki przeciw tyranii okrutnej i kłamliwej władzy. Sztuka wywarła silny wpływ na Goethego (jego Werter czyta tę tragedię tuż przed samobójczą śmiercią) i Schillera (w tragedii Lessinga widzi się poprzedniczkę "Intrygi i miłości").

Tytułowa bohaterka sztuki to cnotliwa dziewczyna, która w dniu swego ślubu pada ofiarą intrygi uknutej przez pozbawionego skrupułów księcia. W wyniku tej intrygi ginie narzeczony Emilii, a ona staje bezbronna wobec sytuacji bez wyjścia. Cokolwiek zrobi, grozi jej utrata czci. Jedyną ucieczką przed hańbą i jedynym sposobem na pokrzyżowanie planów księcia staje się jej śmierć.

Antyfeudalną wymowę tragedii podkreślały nieliczne polskie powojenne inscenizacje. Ostatni raz sztukę wystawiono na polskiej scenie w 1959 roku. Przed siedmioma laty sięgnął po nią Teatr Telewizji.

We współczesnym świecie społeczne nowatorstwo myśli Lessinga nie robi już większego wrażenia. Także wybór daty opolskiej premiery - 7 listopada, w rocznicę rewolucji październikowej - pozostaje, jak sądzę, dowcipem jedynie dla wtajemniczonych. Oczywiście konflikt między władzą a poddanymi, problem nadużycia władzy, stawiania się jej ponad prawem, korupcji władzy czy nawet jej mafijnych powiązań, pokazanych w sztuce, nie jest nam ani obcy, ani obojętny, ale nie on skusi widza do przyjścia do teatru.

Mimo upływu czasu nie zwietrzały na szczęście inne walory sztuki - doskonała kompozycja, zwięzły dialog, naturalny język, atrakcyjna fabuła, wartka akcja. I - bodaj najważniejsze - rysunek postaci. W "Emilii Galotti" udało się Lessingowi po raz pierwszy nakreślić nie typy, lecz przekonywające charaktery. I jeśli są dziś powody, by wystawiać "Emilię Galotti", to właśnie takie.

Wciąż jest ona interesującą historią, dobrze i zrozumiale opowiedzianą, pokazującą ludzi z krwi i kości. Umiejętnie wydobył te cechy w swojej inscenizacji Bartosz Zaczykiewicz. Mięsiste ludzkie portrety - tylko na pierwszy rzut oka jednoznaczne, w istocie zaś wcale nie czarno-białe - i trafnie umotywowane psychologicznie emocje, kierujące postępowaniem bohaterów, czynią ten stary dramat żywym i interesującym dla współczesnego widza.

Książę Przemysława Kozłowskiego jest zdeprawowany i przyzwyczajony do wykorzystywania swej pozycji dla folgowania namiętnościom, ale jednocześnie, jego nagłe uczucie jest prawdziwe i szczere. Emilia Małgorzaty Szczerbowskiej jest porządną dziewczyną, dla której moralne nakazy są czymś najzupełniej naturalnym, ale jednocześnie jest normalną młodą kobietą, znającą życie. W śmierć ucieka nie tylko przed zhańbieniem przez księcia, ale też przed własną pokusą, której chcąc nie chcąc mogłaby ulec.

Te role, choć poprawne, pozostawiają pewien niedosyt. Pełnię satysfakcji przynoszą dwie inne kreacje. Judyta Paradzińska dołączyła swą hrabinę Orsinę do znakomitej kolekcji damskich portretów, starannie wycieniowanych, bogatych, skrzących się różnorodnością. Wytworna, pyszna i dumna dama, jak ze starego portretu (brawo dla autorki scenografii za suknię z czerwonej tafty), w jednej chwili zmienia się w złamaną rozpaczą zdradzoną i odrzuconą siostrę kobiet siedzących na widowni. Jej cierpienie bardziej do nas przemawia niż desperacki krok Emilii.

A makiaweliczny Marinelli Leszka Malca robi większe wrażenie niż trochę sztuczny w swych afektach książę. Gdyby zamienić mu osiemnastowieczny surdut na czarną "skórę", mielibyśmy współczesnego gangstera, sprawnego zausznika swego mocodawcy, który nie cofnie się przed żadną podłością dla osiągnięcia założonego celu. Inteligentnego, bezwzględnego, zimnego, a przy tym nie pozbawionego pewnego uroku. Drania, z łatwością i wdziękiem prowadzącego salonową konwersację, by za chwilę bezlitośnie wydać zlecenie mokrej roboty. Leszek Malec wzbogacił ten wizerunek jeszcze rysem pewnego szaleństwa. Jego Marinelli jest nie tylko zręcznym dworskim (cokolwiek pod pojęciem dworu rozumiemy) graczem i intrygantem. Aktor nadał mu cechy socjopaty ze współczesnych thrillerów filmowych. Kiedy w finale mrok stopniowo ogarnia scenę, światło najdłużej wydobywa z czerni twarz Marinellego. Czy to złudzenie, czy błąka się po niej cień nieodgadnionego uśmiechu? Zło, które w sobie nosi, jeszcze nieraz zatriumfuje, choć może nie w księstwie, z którego został wydalony.

Z ról uwagę zwraca jeszcze postać malarza Contiego, z dużą naturalnością, a przy tym trafnością obserwacji i refleksji odmalowana przez Mirosława Bednarka.

Wielkim atutem przedstawienia jest dobór ilustracji muzycznej. Niespokojna muzyka akordeonowa - zlepiona z fragmentów utworów kilku autorów, choć sprawia wrażenie dzieła jednego kompozytora - znakomicie buduje klimat i podkreśla atmosferę "moralnego niepokoju" wypełniającego scenę. Naprawdę dobra teatralna robota.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji