Artykuły

Chciałabym płakać

Czuję się jak Gałkiewicz z Gombrowiczowskiej "Ferdydurke", którego nie zachwycała i nie przewiercała poezja Słowackiego. Z poszanowaniem wszystkich proporcji mogę śmiało stwierdzić, że obliczona na wzruszenie i poruszenie sztuka Ingmara Villqista "Noc Helvera" pozostawia mnie zupełnie zimnym.

Czuję się poruszony mniej niż ryba, w galarecie. A wokół szaleją Pimki i pieją, że oto geniusz samorodnie nastał. Niektórzy twierdzą nawet, że zalewają się łzami podczas przedstawień. Osobiście nie widziałem nikogo płaczącego, ale wierzę na słowo. Zresztą, pal licho łzy, wszak nie są koniecznym warunkiem odbierania sztuki w zachwyceniu. Tyle tylko, że jak wyciskacz łez łez nie wyciska, to nie działa, tak jak strzelba, która nie strzela.

Jednoaktówka na parę bohaterów rozgrywa się w epoce dochodzenia do władzy sił przemocy, gardzących ludzkim życiem, wrażliwością i miłością. Może to nazizm, a może inny rodzaj totalitarnego systemu. Nieważne, zresztą aluzje polityczne są najsłabszą stroną tekstu Villqista. W tym nieludzkim czasie para bohaterów zmaga się ze swoim ludzkim przeznaczeniem. On, czyli Helver, jest mężczyzną upośledzonym umysłowo. Jego wrażliwość zatrzymała się na dziecięcym poziomie rozwoju. W dodatku Helver, jak to chłopiec, który lubi bawić się żołnierzykami, połknął totalitarnego bakcyla. Imponują mu silniejsi od niego mężczyźni, którzy chcą oczyścić świat ze "ścierwusów". Nie trzeba wielkiej domyślności, by odgadnąć los Helvera. Przecież w nadchodzących nowych, lepszych czasach on także okaże się "ścierwusem" i zginie od miecza, którym usiłował walczyć, nie rozumiejąc, co tak naprawdę robi.

Helverem opiekuje się Karla, kobieta o złamanym sercu i złamanym życiu. Helver jest jej pokutą i nadzieją. Relacja między dwójką bohaterów jest mocno niejasna, co chyba stanowi największą zaletę dramatu. Cienka granica między rolą opiekunki i kochanki, podopiecznego i mężczyzny, może w każdej chwili ulec zatarciu, a może stało się tak już wiele razy? W finale sztuki Karla przerażona nieuchronnością losu Helvera postanawia ofiarować mu największy dar miłości, czyli śmierć. Dobrą śmierć, łagodną i spokojną, obejmującą Helvera delikatnym, ale nieodwracalnym uściskiem. Karla bawiąc się z Helverem w układankę z kolorowych pigułek zabija go, doprowadzając do przedawkowania leków.

*

W warszawskich teatrach można zobaczyć dwie realizacje "Nocy Helvera". W Teatrze Powszechnym sztukę wyreżyserował Zbigniew Brzoza, w roli Karli obsadzając Krystynę Jandę. Drugi spektakl wyreżyserował sam autor. Pod szyldem Teatru Kriket z Królewskiej Huty spektakl pokazywany był gościnnie w Teatrze Studio, a obecnie przeniósł się na małą scenę Teatru Rozmaitości.

Nie ma sensu porównywanie tych dwóch przedstawień. Każde z nich podąża odrębną drogą, w innym kierunku. Spektakl Brzozy utrzymany jest w tonie silnie obiektywizującym. Villqist drąży psychologię postaci i prowadzi przykładny rozbiór łączących je stosunków. Krystyna Janda zagrała Karlę niebywale powściągliwie. Chłodna, skromna, panująca nad każdym słowem i gestem, skupiona na poszukiwaniu rozwiązania, czyli ratunku dla Helvera. To chyba najbardziej stonowana rola Jandy. Partnerujący jej Sławomir Pacek cały czas nie pozwala na jednoznaczne określenie postaci, którą gra. Czasami jest groźny, zdolny do wykorzystania fizycznej przewagi nad Karlą, kiedy indziej zachowuje się jak dziecko, epatując niewinnością i bezbronnością. Bez przerwy balansuje między normalnością i psychopatologią.

W spektaklu Brzozy zbudowany jest też cały świat zewnętrzny, miejsce, z którego wdziera się zagrożenie, przemoc i śmierć. Składa się tylko z dźwięków, ale te dźwięki narastają, osaczając bohaterów stają się coraz bardziej konkretne, nieomal fizyczne i dotykalne. Precyzyjne budowanie odniesień między tym, co dzieje się na ulicy i tym, co rozgrywa się w mieszkanku Karli i Helvera stłumiło jednak inny rodzaj relacji, ważniejszy dla tego tekstu, relacji między Karlą i Helverem. W tej interpretacji jakakolwiek dwuznaczność w ogóle nie wchodzi w rachubę. Karla jest z całą pewnością jedynie opiekunką Helvera. Nie jest, nie była i nigdy nie będzie jego kobietą.

Villqist umieszcza akcję swojego spektaklu blisko widzów. Duża scena Powszechnego nie posłużyła tekstowi, którego siłą może być intymność obcowania aktorów ze sobą i z widownią. W przedstawieniu Teatru Kriket jest nieomal ciasno. Proste sprzęty ustawione na scenie przez Jerzego Kalinę osaczają widzów i aktorów. Magdalena Kuta i Marek Kalita grają tę sztukę rozkopując najbardziej intymne zakątki własnego aktorstwa i wrażliwości, uruchamiając w pełni chorą współzależność obu postaci. Karla Kuty próbuje cały czas zdefiniować własne uczucia wobec Helvera, nie może jednak znaleźć bezpiecznej drogi. Jej emocje wędrują bez przerwy gdzieś między nienawiścią i miłością, chęcią życia i złożenia siebie w ofierze. Helver zaś zbudowany jest na całym wewnętrznym rozedrganiu Kality. Popada ze skrajności w skrajność, od manii do depresji, od autyzmu do wzmożonego kontaktu. Co jednak istotne, wszystkie stany Helvera w tym przedstawieniu są stanami patologicznymi. Intensywność emocji podkreślana przez muzykę ilustrującą spektakl (świetną!), powinna prowadzić do głębokiego wzruszenia. Taki był zamiar autora, który w tym przypadku, siłą rzeczy, doskonale pokrywa się z zamiarem reżysera. Może też jednak prowadzić do stworzenia linii samoobrony widza, czyli niebezpiecznego, ironizującego dystansu. A ten z kolei niweczy wysiłek Teatru Kriket.

*

Wolę te sztuki Villqista, w których wszystko, co dzieje się na scenie, ogranicza się do tu i teraz. W "Nocy Helvera" chyba najbardziej przeszkadza mi banalność "małej historiozofii". Siłą tego autora jest dialog i umiejętność budowania gęstych emocji między postaciami. Odkrywanie teatralności w codzienności. Problem jednak w tym, że to dopiero początek teatru. Teraz ktoś musi wziąć te teksty i sprawdzić, czy przy ich pomocy da się pójść gdzieś dalej, wyżej, w przestrzeń metafizyczną. Na razie Villqist pozostaje zakładnikiem fizyczności i codzienności. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że sam autor wyraźnie nie godzi się na taką sytuację. Używając pseudonimu, budując skomplikowaną fikcyjną geografię swoich tekstów, rodzaj krainy zakodowanej własną mitologią i odrębną psychologią sugeruje, że w jego tekstach jest, no właśnie, co? Drugie dno? Przepaścista głębia? Niejednoznaczna wielowarstwowość? Może. Chętnie w to uwierzę, ale odkrycie będzie możliwe dopiero wtedy, gdy znajdzie się inscenizator, który potraktuje tekst Villqista jak pretekst. Tak jak na przykład kiedyś Krystian Lupa potraktował "Sztukę" Yasminy Rezy.

Nie nadchodzi bowiem czas autora w teatrze, jak chcą niektórzy fałszywi prorocy, usiłujący wpuścić dyskusję o teatrze w tryby anachronicznych dziewiętnastowiecznych rozgraniczeń i podziałów. Teatr jest odrębną dziedziną sztuki, ma swoją artystyczną autonomię. Dlatego Ingmarowi Villqistowi życzę, by jak najszybciej trafił na swojego teatralnego egzegetę. Być może wtedy jego teksty zabłysną i odkryją swoje głębie. Na razie pozostają zamknięte jak orzechy. Oby nie okazały się puste w środku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji