Artykuły

Oprawa klejnotu

Podczas premiery "Straconych zachodów miłości" pierwsze oklaski rozległy się tuż po podniesieniu kurtyny. Taka reakcja w teatrze zdarza się nieczęsto - wyraża uznanie dla pracy scenografa.

Uznanie ze wszech miar zasłużone, bo dekoracja Zofii de Ines odznacza się urzekającą prostotą - podwyższona w głębi scena opada w stronę widowni jak łagodny stok wzgórza, po bokach wznoszą się wysokie ściany soczystej zieleni. Sceneria budzi zachwyt publiczności, buduje pogodny klimat szekspirowskiej komedii i na tym poprzestaje - nie wysuwa się na plan pierwszy, całą uwagę widzów kieruje na poczynania aktorów. Ich sylwetki odcinają się od tła wyrafinowaną elegancją kostiumów, które wyraźnie nawiązują do konwencji elżbietańskiej, ale traktują ją swobodnie - rozcięcie dworskiej spódnicy pozwala kokietować koronkową pończochą.

Stroje są tyleż oryginalne - komponowane z różnych odcieni tej samej tonacji kolorystycznej - co twarzowe. Projektowano je z widoczną troską o to, by podkreślić indywidualne znamiona urody każdego z artystów, ukryć usterki. Taka troska jest oczywiście bardzo na miejscu w komedii miłosnej. Doskonale ilustruje pewną ogólną zasadę, która rządzi tym spektaklem. Jest to zasada, której rzadko (niestety) hołduje się w teatrze.

Zasada podporządkowania. Kostium jest piękny, ale podporządkowany potrzebom aktora w roli, pełna uroku dekoracja tworzy idealne tło dla wydarzeń scenicznych, wreszcie sztuka reżyserii wyraża się nie tyle w samodzielnym kreowaniu sytuacji dramatycznych, ile w dążeniu do wydobycia wszystkich walorów tekstu. Może dlatego spektakl uderza harmonią i czystością rysunku. Żadnej zbędnej ornamentyki, żadnego przegadania. Co najwyżej trochę żartów, doza pysznej ironii, jak w scenach odczytywania listów miłosnych, z których każdy imponuje rozmiarami tasiemcowej rolki papieru. Ze sztuką Szekspira Prus obchodzi się jak wytrawny jubiler ze szlachetnym kamieniem. Jest świadom, że oprawa musi przede wszystkim podkreślić blask klejnotu, nie może go tłumić nadmiarem ozdób.

Takie postępowanie ma oczywiście swoją cenę, bo widzów przyzwyczajonych do teatralnej grandilokwencji spektakl chwilami może znużyć - dzisiejsza publiczność straciła umiejętność

czerpania satysfakcji przede wszystkim z urody słowa. A młodych aktorów staranne podawanie tekstu pochłania niekiedy bez reszty - nie zawsze starcza energii na detale psychologicznego portretu. Z tego względu postaci ośmiorga szekspirowskich kochanków wydają się chwilami zbyt mało wyraziste.

W zespole na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Leon Charewicz w jednej z nielicznych w tym utworze ról charakterystycznych - Don Adriana de Armado. To jego poczynania wywołują największą radość na widowni. Gdy Armado rozmawia z paziem, jego sentymentalne uniesienia komicznie kontrastują z zachowaniem - Charewicz gwałtownym wyrzutem nóg zrzuca buty, które kolejno fruną nad sceną, by z hukiem opaść na ziemię. Zupełnie jak żałosne frazesy Armada, którym brakuje polotu, by utrzymać się na wyżynach.

Jest w tym spektaklu i uroda, i dowcip szekspirowskiej komedii. Choć zapewne przydałoby się trochę więcej emocjonalnego napięcia i psychologicznej przenikliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji