Lekcja Przybyszewskiego
Legenda o demonicznym wodzu dekadenckiej bohemy przetrwała jego sławę pisarską. Bogaty dorobek twórczy (powieści, poematy prozą, eseje, dziesięć utworów dramatycznych) naszego czołowego modernisty spoczął wkrótce po jego śmierci w lamusie literatury. Na dobry sposób, Przybyszewski jest dzisiaj autorem prawie nie znanym. Potoczna wiedza o nim nie wykracza poza kilka skandalicznych faktów z jego życiorysu (znajomość ich upowszechnił zwłaszcza polsko-norweski film "Dagny") i parę tytułów jego dzieł. Wystawienie którejś ze sztuk tego głośnego ongiś dramaturga jest obecnie aktem odwagi, przeważnie kończącym się porażką. Kłopot sprawia nie tylko treść jego dramatów, ile ich poetyka, nosząca - przy całej swojej oryginalności - znamiona przebrzmiałej mody literackiej, wybujały stylistycznie, emfatyczny język, jakim bohaterowie wyrażają swoje myśli i uczucia.
W powojennym okresie Przybyszewski nie miał szczęścia do inscenizatorów. Nieliczni twórcy teatralni, sięgający po jego teksty - traktowali je raczej ciekawostkowo, nie wierząc w gruncie rzeczy w przydatność tej dramaturgii dla współczesnego teatru. Zarówno w reżyserii, jak i wykonaniu wyraźnie zaznaczano dystans do autora, nie branego zbyt poważnie.
Hussakowski spróbował podejść do Przybyszewąkiego serio z wytuszowaniem tego, co będąc manierą literacką może dziś w jego sztukach razić, a nawet śmieszyć. I okazało się, że, jest to autor, mający nam coś istotnego do powiedzenia, że jego twórczość, nie jest - wbrew utartemu mniemaniu - martwa. Oglądając "Śnieg", grany tak, jak współcześnie grywa się dramaty psychologiczne - ze zdumieniem stwierdzamy, że osławiony, młodopolski skandalista komunikuje nam ustami swoich bohaterów uniwersalne prawdy o pewnych niezmiennych właściwościach natury ludzkiej, mówi o sprawach znanych nam i bliskich, coś nam uświadamia, wyjaśnia, pomaga zrozumieć.
"Śnieg" jest sztuką o życiu i śmierci. O tym, że żyjemy i nie jesteśmy szczęśliwi. Dręczy nas bowiem ciągły niepokój, czegoś pragniemy, za czymś tęsknimy. Bez tej wiecznej tęsknoty, która bywa czasem tęsknotą za... tęsknotą, nie można i nie warto żyć. Człowiek, który nie potrafi tęsknić jest - jak jeden z bohaterów sztuki, Kazimierz - wewnętrznie pusty, wypalony, ma "spopielałą duszę". Ale tęsknota czasem zabija. - Wtedy, gdy zabraknie, jak Bronce, siły, by znosić udrękę.
"Śnieg" mówi też o kruchości ludzkiego szczęścia, o niepewności ludzkiego losu, o tajemniczej sile, która wyzwala w człowieku instynkt niszczenia i wolę samozagłady. "Śnieg" jest także sztuką o miłości. Trudno o lepszego niż Przybyszewski znawcę tematu. On sam poznał wszystkie odmiany miłości. Wśród kobiet które kochał i przez które był kochany - były i demoniczne Ewy, i prostolinijne Bronki.
Premierowa prezentacja "Śniegu" stała się znaczącym faktem artystycznym III Opolskich Konfrontacji Teatralnych. Znalazło to potwierdzenie w werdykcie jury, które przyznało Hussakowskiemu nagrodę reżyserską "za interesującą próbę przywrócenia dramaturgii Przybyszewskiego współczesnemu widzowi". Rzeczywiście, za sprawą naszego teatru doszło na tegorocznym festiwalu polskiej klasyki nieomal do prawdziwego odkrycia skazanego na zapomnienie autora. Jeden z jurorów, krakowski krytyk teatralny, Krzysztof Miklaszewski, komentując III OKT w "Życiu Literackim", zakończył uwagi o "Śniegu" opinią, że "Hussakowski był o krok od wielkiego przedstawienia". Ale to już chyba przesada. Nie wydaje się, aby teksty Przybyszewskiego były materiałem na wielki teatr. Opolska inscenizacja udowodniła, że można z jego kameralnych dramatów psychologicznych robić dobry teatr, frapujący swoją problematyką dzisiejszego odbiorcę. "Śnieg" był lekcją takiego teatru. Hussakowski znalazł do tej sztuki właściwy klucz. Jego przedstawienie jest jednak dość dalekie od doskonałości.
Z założeniem inscenizacyjnym, którym była - jak sądzę - oszczędność środku wyrazu, kłóci się efektowna na pierwszy rzut oka, lecz grzesząca, jak to często bywa u Skarżyńskich, nadmiarem scenografia. Nawet jak na secesyjne wnętrze za dużo żyrandoli, pufów i poduszek. Aranżacja przestrzeni scenicznej jest niefunkcjonalna, ogranicza swobodę rozwiązań sytuacyjnych, w konsekwencji mało urozmaiconych. Np. Bronka w nieskończoność przenosi i ustawia rzędem stożkowate poduszki, co będąc czynnością całkowicie jałową i bezsensowną robi się w pewnym momencie denerwujące. Ponieważ miękkie pufy przy siadaniu na nich niebezpiecznie uginają się pod ciężarem ciała, aktorzy czują się pewniej, lepiej koncentrują się na prowadzeniu dialogu, gdy klęczą, siedzą lub leżą na podłodze - także zresztą pokrytej na znacznej powierzchni płaskimi poduszeczkami. Chociaż Tadeusz przyjeżdża do domu z dalekiej podróży głodny jak wilk, Bronka po premierze przestała mu przynosić "tacę pełną przekąsek i nalewek" bo nie ma jej gdzie postawić (Na premierowym przedstawieniu postawiona z braku stolika na pufie karafka spadł i jej zawartość wylała się na dywan). Detal, ale świadczy on o niedopracowaniu spektaklu w takich właśnie drobiazgach.
Nie mają aktorzy problemu jakim jest zręczne wchodzenie i wychodzenie ze sceny. Czwórka głównych bohaterów przebywa na niej cały czas od początku do końca. Nieobecność wyłączających się chwilowo z akcji postaci jest umowna. Zamiast wychodzić - zajmują miejsca w głębi sceny. Inaczej ma się rzecz z Makryną, która pojawia się dopiero w drugiej części przedstawienia i siedzi na uboczu co ma logiczne uzasadnienie, gdyż jest to postać symboliczna, półrzeczywista. Niekonsekwentnie jednak reżyser w tym samym planie umieścił osobę z krwi i kości - odzianego nie wiadomo dlaczego w chłopski ubiór Lokaja. Jeśli tego typu szczegóły pozostają niejasne, jest w tym chyba jakieś reżyserskie niedomyślenie.
Sprawa wykonania. Dzięki wyróżnionej jedną z nagród aktorskich III OKT kreacji Ewy Worytkiewicz - główną bohaterką "Śniegu" w opolskiej inscenizacji stała się Bronka. Młoda aktorka gra tę rolę z urzekającą prostotą i szczerością, ujawniając - nie pierwszy zresztą raz na opolskiej scenie - niezwykły dar przekonywania. Jest to jedna z cech jej wyraźnie już ukształtowanej osobowości aktorskiej. Ewa Worytkiewicz wydobyła i przekazała z ogromnym autentyzmem wewnętrzną prawdę postaci Bronki.
Gra pozostałych wykonawców nie odznacza się tak dużą sugestywnością. Nie bardzo wierzy się w niszczycielską siłę Ewy, która interpretacji Małgorzaty Ząbkowskiej ma leniwy wdzięk dużej, miękko łaszącej się kotki, czasem pokazującej ostre pazurki. Jacek Romanowski w granej z niekłamaną żarliwością roli Tadeusza jest zbyt chłopięcy. Nie jego to wina. Takie ma warunki zewnętrzne. Romanowskiemu łatwiej odmłodzić się (Józek w "Tato, tato, sprawa się rypła") niż dodać sobie lat na scenie. Tadeusz Galia ładnie wycieniował portret Kazimierza, okrywającego pod maską nudy i zobojętnienia dobre, szlachetne uczucia. Ten sympatyczny, zdolny aktor musi uczyć się samokontroli. Jej brakowi należy pewnie przypisać niektóre powtarzające się u niego gesty, np. należących do arsenału środków niedobrego aktorstwa trzepanie się po udach. W ważnym epizodzie Makryny występuje Zofia Bielewicz. Lokajem jest Jan Hencz.