Pierwszy śnieg
Nie popisał się teatr grudziądzki w Bydgoszczy "Porwaniem Sabinek". Przedstawienie podobno świeże i niczego sobie na premierze, wypaczyło się w terenie i rzeczywiście przypominało swoim kształtem niezbyt chlubne czasy tego objazdowego teatru. Ale oto niedługo potem przyszła wiadomość, że Teatr Ziemi Pomorskiej powołał do życia nową scenę kameralną. Jak się jednak okazało, jej istnienie przypomina przysłowiowy pierwszy śnieg: premiera "Śniegu" Przybyszewskiego jest jej pierwszą i ostatnią prezentacją. Podobno ze względu na warunki bhp nie może ona funkcjonować dalej.
Jakiż jest więc ów "Śnieg"?
Zamiast dramatu o podłożu egzystencjalnym - czego doszukiwano się zawsze w przeżyciach bohaterów - mieszczańska sztuka, dajmy na to, obyczajowa. Żadnych mglistych nastrojów, symboliki, niedomówień, czegoś z Maeterlincka czy ze Strindberga. Nie ma przybyszewszczyzny w złym stylu. Zaraz, zaraz... trochę jej pozostało - w owej manierycznej postaci kobiety fatalnej, stworzonej według najgorszych młodopolskich gustów (wyraźnie źle czuje się w roli demonicznej Ewy Elżbieta Strzałkowska) i niesamowitej, sztucznej zresztą postaci Makryny-śmierci (Zofia Tarska), która ni stąd ni zowąd przenika przez ściany (dosłownie) ciepłego mieszczańskiego domku.
Nie ma tu Przybyszewskiego w dobrym stylu. A w końcu, jak by na "Śnieg" nie patrzeć, jest to rzecz o konflikcie między prawem moralnym a nakazem instynktu, prawem moralnym - siłami irracjonalnymi, w walce z którymi człowiek bywa bezsilny. Mógł tą drogę obrać reżyser i autor opracowania dramaturgicznego tekstu, Krzysztof Rotnicki. Ale raczej ją pominął. Pozostał więc zwykły konflikt trójkąta małżeńskiego. Jak słusznie zauważył Greń, "Przybyszewski ten konflikt wprowadza w taki stan wrzenia, że bohaterowie mogą rozwiązać swój dramat tylko w sytuacjach ostatecznych". Ale na realizację tej myśli zabrakło reżyserowi koncepcji, no i aktorstwa. Para młodych małżonków (Tadeusz - Zbigniew Waszkielewicz i Bronka - Ewa Nijaki) przypomina raczej rozkoszne przekomarzające się stadło niż ludzi znajdujących sią w sytuacjach ostatecznych. Żonka wraz z zakochanym w niej bratem męża (Jerzy Kozłowski) wychodzi w zakończeniu popełnić samobójstwo, jak by szła na mały zimowy spacer. Widzowie, którzy nie znają sztuki, nawet się nie domyślają, że oto tych dwoje wyszło skończyć z sobą...
Tymczasem postać Bronki na pewno jest w tym utworze najbardziej interesująca, bo ukazana w ciekawej ewolucji. Poprzez tragedię miłosną kobieta ta odkrywa świat i siebie, poznaje ból istnienia. W spektaklu grudziądzkim Bronka nie przeżywa dramatycznych przeczuć rozpaczy kończącej się ucieczką w śmierć. O tym wszystkim jedynie mówi. Podobnie w słowach tylko manifestuje, się rozdarcie Tadeusza i jego zmaganie z siłą podświadomości, pchającą go w ramiona Ewy. Chyba wyrządzono krzywdę młodym, początkującym aktorom, obsadzając ich w tych rolach, przekraczających na razie ich możliwości.
Całość wyszła nudna, pretensjonalna i trochę sztuczna. Przybyszewski, ten "Smutny szatan", jest tu raczej żałosny i już tak bardzo niedzisiejszy, że prawie anachroniczny. Tak więc i druga premiera grudziądzkiego teatru przypomina nie najciekawsze czasy tej sceny. A teraz czekamy na "Znachora". Widowisko większe ponoć niż sławna "Trędowata": 8 pełnych dekoracji na obrotówce. Bilety jeszcze przed premierą zostały wyprzedane do końca stycznia.