Artykuły

Do kariery po przegniłych szczeblach

"Kieszonkowy atlas kobiet" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Z billboardów patrzy na nas skupiona i pełna pokory twarz Adama Woronowicza, filmowego księdza Jerzego Popiełuszki. Jakże przekonywające, łagodne spojrzenie, niosące nadzieję i dobro. Niedawno pisałam z zachwytem o roli Woronowicza w filmie, bo w pełni na to zasłużył. W mediach aktor wyznał, że przygotowując się do roli, spędził tydzień w seminarium. Otrzymanie propozycji zagrania postaci księdza Jerzego to wyjątkowe szczęście. Można powiedzieć - wręcz łaska Boża. Tak to widzę, ponieważ dotychczasowe role teatralne Adama Woronowicza nie należą przecież do wyjątkowych, a nie brakuje też zupełnie nieudanych. Trudno by tu mówić o jakimś szczególnym talencie aktorskim. W najlepszym razie średniactwo i tyle. Aż tu nagle spada na Woronowicza rola ks. Jerzego. Czy aktor, któremu zostało dane takie dobro, duchowe i zawodowe, zastanawia się, dlaczego je uzyskał i jak ma je spożytkować dalej w swoim życiu? Wątpię.

W wywiadach Woronowicz powiada, wręcz jakby się skarżył, że teraz musi odreagować tę rolę, grając różne postaci. A zagrać może wszystko, jak mówi. Ponadto Kościół też mu się nie podoba i pewnie musi go odreagować, bo jak twierdzi, w Kościele "mamy do czynienia z seansami nienawiści". No więc "odreagowuje", grając w spektaklach pełnych pogardy i ośmieszenia tego, co polskie, narodowe, katolickie. Czy to na scenie Teatru Rozmaitości w najnowszym "dziele" wykreowanej przez media Doroty Masłowskiej "Między nami dobrze jest", czy w Teatrze Powszechnym w "Kieszonkowym atlasie kobiet" według debiutanckiej powieści Sylwii Chutnik, także wykreowanej przez media. I to w jakim tempie. Jak widać rola ks. Jerzego to po prostu drabina do kariery. Bardzo szybkiej i w określonym kierunku, niemającym nic wspólnego z wartościami, które niesie postać kapłana. Brak mi słów. Pewnie jeszcze nieraz zdumienie odbierze mi mowę.

Pośród akolitów Masłowskiej największy lobbing medialny ma obecnie Sylwia Chutnik. Błyskawicznie została wydana jej debiutancka książka "Kieszonkowy atlas kobiet", błyskawicznie także otrzymała Paszport "Polityki" i błyskawicznie ta feministyczna powieść została przerobiona na scenę. Priorytetowo. Tylko patrzeć, jak autorka za ową rynsztokową i obsceniczną bazgraninę otrzyma - też błyskawicznie - Nagrodę Literacką Nike. Wprawdzie swój prestiż Nike utraciła już trzy lata temu, kiedy przyznano ją Masłowskiej za podobnie rynsztokową i obsceniczną książkę "Paw królowej", niemniej jest to nadal jednak nagroda prowadząca do kariery i - w "salonowym" środowisku - nobilitująca.

Powieść Sylwii Chutnik może wzbudzić wstręt mężczyzn do kobiet. Dziwię się, że autorka, jako ta wojująca feministka, prezentuje kobietę w tak odrażających, obscenicznych intymnych sytuacjach. Do tego stopnia, że można by nawet usprawiedliwić mężczyzn popadających w homoseksualizm. Zgroza! Dobrze, że Waldemar Śmigasiewicz, autor adaptacji scenicznej i reżyser spektaklu, pominął te najbardziej rynsztokowe obsceny. Niemniej wulgaryzm językowy i tematyczny pozostał. Przy czym zabieg odjęcia owych odrażających scen pokazał marność nagrodzonej powieści. Powierzchowność, banał i nuda. Do tego dochodzi brak wyrazistości granych ról i bełkotliwość podawania tekstu przez aktorów, z wyjątkiem Kazimierza Kaczora, który wyraźnie odbija od reszty i próbuje zbudować z marnego tekstu kawałeczek roli. Piszę kawałeczek, bo na więcej nie ma szans w tym spektaklu.

Całość składa się z czterech oddzielnych monologów, które kolejno wygłaszają trzy Marie (Paulina Holtz, Joanna Żółkowska, Anna Moskal) i... postać tzw. trzeciej płci, Marian panio-pan (Kazimierz Kaczor), haftujący makatki z napisami, m.in. "Miłujcie się tak, jak ja was umiłowałem", oczywiście autorka nadała temu wydźwięk szyderczy. Każda z postaci opowiada swoje życie. Banał nad banały. Nikomu się nie powiodło, każdy cierpi i nie zgadza się na takie życie, jakie ma. I właściwie tyle.

Nie bez znaczenia są imiona postaci. Chodzi o groteskowe ujęcie wizerunku Matki Bożej, próbę skompromitowania symboliki związanej z polską maryjnością, a także ośmieszenie Kościoła katolickiego. No i oczywiście nie mogło zabraknąć, a jakże - polskiego, dzikiego, prymitywnego antysemityzmu. Scena, w której Pani Maria, Żydówka (Joanna Żółkowska zupełnie nijaka) wspomina, że w czasie Powstania Warszawskiego zataiła przed AK, iż jest Żydówką i schodząc do kanałów, zdjęła opaskę Dawida, bo gdyby Polacy zobaczyli... I tu zawiesza głos. Możemy sobie więc dopowiedzieć: gdyby Polacy zobaczyli, pewnie zatłukliby ją AK-owskimi maczugami. No i jeszcze jedna złota refleksja bohaterki, pełna wyrzutu uwaga: "W tym mieście [Warszawie] jest tylko jedno miejsce na muzeum martyrologii". Po czym woła: Jestem Matką Boską Żydowską. Ale ta Matka Boska jest pełna nienawiści, mściwości, każe wziąć karabin i się mścić. Podobnie nienawistna jest Matka Boska Zbrojna ukazująca się jedenastoletniej Marysi. Anna Moskal z przerysowaną i zupełnie nieumotywowaną agresją gra od początku do końca. Nie wiemy, dlaczego chce podpalić świat, skąd w niej tyle nienawiści. Żeby wysłuchać monotonnego i nudnego monologu Pauliny Holtz jako Marii, czyli Czarnej Mańki, trzeba naprawdę cierpliwości. No i koniecznie wykładnia feministyczna: Pan Bóg jest kobietą. Maria - Czarna Mańka, potrącona przez samochód, przeżywa śmierć kliniczną i woła: Idę do Pani Bozi.

Co łączy bohaterów? Poza tym, że mieszkają w jednej starej kamienicy na ulicy Opaczewskiej, i poza nieudanym życiem, które wyrzuciło ich na margines społeczny - nic. Formalnym zaś łącznikiem jest postać Narratora, czyli Adama Woronowicza grającego tu kilka postaci. Nikt by się nie domyślił, że aktor gra kilka ról, gdyby w warstwie słownej nie zaistniała taka informacja. Woronowicz bowiem na tej samej nucie snuje się po scenie przez cały spektakl. Nie wiadomo w jakim celu, bo nic z tego nie wynika, ani myślowo, ani artystycznie, ani aktorsko. Właśnie udział w tym spektaklu obnaża słabość warsztatu Woronowicza jako aktora. To tak, jakby zupełnie inny aktor grał rolę ks. Jerzego. Tam wystarczyło talentu aż nadto, tutaj jest zupełne zagubienie, a nawet amatorska nieporadność. Nie ma wsparcia w tekście, bo cóż to za tekst, serwujący jedynie jakiś monotematyczny bełkot wyrażony językiem kloacznym. Może warto, by Adam Woronowicz zastanowił się, czy rzeczywiście warto po zagraniu życiowej roli w filmie "odreagowywać" teraz postać księdza, pnąc się za wszelką cenę do kariery po drabinie, której szczeble są aż tak przegniłe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji