Artykuły

Po prostu piękny horror

"Wolny strzelec" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Marta Śniady w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Prapremiera "Wolnego strzelca" Carla Marii von Webera przeszła do historii. Mówiono, że po Mozarcie nie napisano niczego, co mogłoby mieć równe znaczenie dla opery niemieckiej. Alfred Einstein podkreślał oryginalność i wyczucie sceniczne kompozytora. W minioną sobotę z tą legendą zmierzyli się realizatorzy Teatru Wielkiego w Łodzi.

Podejmując się wykonania "Wolnego strzelca" teatr postawił sobie wysoko poprzeczkę. Zbudowanie wielowymiarowości wątków, zmiany nastrojów i ciągłe podtrzymywanie napięcia, to tylko kilka trudnych elementów, które niesie ze sobą opera o dość prostej fabule.

Tadeusz Kozłowski, któremu powierzono rolę kierownika muzycznego, szczegółowo przestudiował partyturę dzieła. Wykorzystanie przez Webera bardzo niskich rejestrów instrumentów dętych i drżące brzmienie smyczków muszą oddawać nastrój tajemniczości i grozy. Opera, ze względu na tematykę myśliwską, jest też przepełniona śmiertelnie trudnymi partiami rogów, które ze swej natury nie lubią wychodzić na plan pierwszy. Bardzo czujnie i elastycznie poprowadzona orkiestra stanęła na wysokości zadania. Uwertura wzbudziła szacunek i podziw dla umiejętności dyrygenta.

"Wolny strzelec" to historia Maksa, którego szczęście u boku ukochanej Agaty zależy od jednego strzału. Libretto mówi o skomplikowanej naturze człowieka, bezradnych próbach opierania się złu i trudnych wyborach. Maks desperacko stara się nie zmarnować swojej szansy, choć w głębi duszy czuje, że postępuje źle przyjmując pomoc Kacpra. Ten z kolei nie potrafi uniknąć konsekwencji związanych z zawarciem paktu ze złym duchem Samielem. Został postawiony w sytuacji bez wyjścia, może tylko wybierać między śmiercią Maksa, a swoją. Opera posiada więc silny potencjał psychologiczny, który warto podkreślić wobec nieskomplikowania samej anegdoty, którą opowiada.

Reżyser Waldemar Zawodziński sięgnął po psychologię, ale zamienił ją w obrazy. Jego decyzja, aby zminimalizować scenografię do symbolicznych i niezbędnych rekwizytów była trafna. Trochę może zbyt dosłowne pomysły z tarczą strzelecką, wiszącymi kulami czy bijącym sercem lasu nie raziły na tyle, by odwracać uwagę od kluczowych elementów sztuki. Dużą rolę odgrywało światło zmieniające się wraz z klimatem scen, co nawet podświadomie działało na publiczność. Zawodziński, który sam mówi, że "słucha okiem", duży nacisk położył na wyeksponowanie plastycznych walorów dzieła. Ekspresyjnie malował sceny drugiego i trzeciego aktu. Często używał przerysowanych kontrastów. Agata śpiewa o mocy przeznaczenia bezpieczna w pomieszczeniu chronionym przez ożywiony obraz przodków, zaś wokół kłębią się złe moce i śmierć. Reżyser starał się za pomocą ciekawych metafor i alegorii tchnąć w "Wolnego strzelca" świeży powiew współczesności. Szkoda, że przez to dość powierzchownie potraktował bohaterów.

Ci bronili się głosem. Zwłaszcza Katarzyna Hołysz zaśpiewała doskonale. Modlitwa Agaty w jej wykonaniu dosłownie chwytała za serce. Robert Ulatowski w roli Kacpra bardzo dobrze brzmiał w trudnych do wykonania niskich rejestrach. Jedynie Ireneusz Jakubowski denerwował bardzo szeroką wibracją w głosie i ogólnym patetyzmem. Do tego, co niewybaczalne na profesjonalnej scenie, miał problemy z trafieniem w dźwięk. Umiejętności aktorskie wokalistów również pozostawiają wiele do życzenia. Przerysowane gesty i nienaturalne rozmowy zupełnie niszczyły autentyzm sztuki. Postacie zatraciły wszelkie indywidualne cechy i z wielowymiarowości pozostały jedynie płaskie, papierowe odpowiedniki. Jedyną osobą, która wykreowała plastyczną postać, jest Iwona Socha. Nie została przytłoczona przez śpiewaków z dłuższym stażem, z ogromnym wdziękiem i dowcipem wykonała partię Anusi, śpiewając pięknie, choć jej głosowi przydałoby się jeszcze nieco mocy. Znakomicie na scenie zaistniał również Rafał Siwek w roli Pustelnika. Drugoplanowa rola nie przeszkodziła mu zabłysnąć pełnią brzmienia podczas finału.

Sprawnością fizyczną imponowała Edyta Wasłowska w roli Samiela. Bez niej nie byłoby właściwie tego przedstawienia, potrafiła niewielkimi, precyzyjnymi ruchami oddać złowrogi i podstępny charakter postaci nie z tego świata. Nie było to łatwe biorąc pod uwagę ciężki płaszcz utrudniający taniec. Wasłowska perfekcyjnie zagrała wcielenie zła widoczne tylko dla tych, którzy przeszli na ciemną stronę. Niczym wąż oplatała postacie mieszając im zmysły i skłaniając do niecnych czynów. Kacper reagował na każdy jej gest jak marionetka, pozbawiony własnej woli.

Wymagający największej fantazji moment rozgrywa się w Wilczym Jarze podczas odlewania wolnych kul. Wijące się spopielałe ciała, potwory z bawolimi rogami i cmentarne maszkary zawładnęły sceną. Janina Niesobska, odpowiedzialna za choreografię nadała ruchom tancerzy niepokojące, pulsujące kształty. Kostiumy autorstwa Marii Balcerek przedstawiające wizerunki diabelskich postaci ze szkieletami skrzydeł na ramionach, wszechobecna czerwień i szarość, porwane stroje furii rodem z horroru oddały wizję piekielnego wąwozu na miarę teatralnych możliwości.

Ostatnia scena rozpoczęła się niefortunnie. Zabrakło synchronizacji między chórem (który w spektaklu wypadł bardzo dobrze) a orkiestrą, gdzie jedni przyspieszali, a drudzy zwalniali. Mimo iż opera kończy się happy endem, to jest to radość tylko pozorna. Gdy bohaterowie podczas finału śpiewają o wybaczeniu i Bogu nad nimi, w punkcie centralnym triumfuje Samiel gotowy do realizacji kolejnego okrutnego planu. W wizji Zawodzińskiego dobro nie zwyciężyło, a walka toczy się dalej.

***

Autorka jest studentką IV roku Akademii Muzycznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji