Przybyszewski uratowany
Teatr Dramatyczny uratował dla nas Przybyszewskiego. Pokazał, że był to jednak nie byle jaki pisarz dramatyczny. Że jego sztuki mogą dziś żywo interesować, jeżeli się je odpowiednio wystawi. Na premierze "Śniegu" na widowni panowała cisza jak makiem posiał, napięcie publiczności nie słabło, mimo że sztuka szła jednym ciągiem przez półtorej godziny, bez przerwy. Teatr wygrał. Wygrał Ignacy Gogolewski, którego przedstawienie to - jeśli mnie pamięć nie myli - jest pierwszą pracą reżyserską. Wygrał też Przybyszewski.
A już się zdawało, że trzeba go zaliczyć do rzędu zasłużonych grafomanów, którzy przechodzą przez literaturę z blaskiem meteorów, wypalając się, jak one, w martwą i bezkształtną materię. Wiadomo, że sztuki swe Przybyszewski pisał z dobrą znajomością wymagań sceny, z nerwem dramatycznym. Ale te "krzyki duszy", poszukiwania absolutu, fatalizmy, demonizmy, satanizmy, chucie, walki płci, erotyczne mistycyzmy... I to wśród pospolitych, codziennych obrazków z mieszczańskich lub ziemiańskich sypialni czy salonów. A język wydęty na najmocniejsze tony, z fałszywą napuszonością, wyrastający ze stylu epoki, ale dla nas nieznośny i śmieszny.
Tymczasem okazało się, że "Śnieg" może wyglądać wcale nowocześnie. Ta pospolitość wypadków z życia, spoza której wyzierają horyzonty metafizyki czy po prostu mgliste perspektywy na siły rządzące światem i człowiekiem - to bardzo w duchu nowej dramaturgii. Także symbolizm w na wpół rzeczywistych postaciach, jak w filmach Bergmana. Nie na darmo Strindberg jest jednym z ojców duchowych dzisiejszych pisarzy dramatycznych, a Przybyszewski był bratem literackim Strindberga.
Ktoś powiedział, że dramaty Przybyszewskiego należałoby "przetłumaczyć" na dobry język literacki, a wtedy by w pełni zagrały swymi wartościami teatralnymi. Nie zdołałem sprawdzić dokładnie, w jakiej mierze zrobił to w tym przedstawieniu reżyser, ale wydaje mi się, że ingerował dość często. Te zaś dziwności, które pozostały, aktorzy podawali na wpół serio, na wpół drwiąco lub w poetyckim kontekście, tak że brzmiały one zupełnie naturalnie. W każdym razie okazji do śmiechu z samego języka nie było ani razu. Poza tym "krzyk duszy" został ściszony do szeptu przejmującego. Gogolewski doskonale wycieniował nastrój od pogodnej sielanki, przez narastający niepokój aż do grozy. Nastrój owej nieokreślonej "tęsknoty za tęsknotą", która drąży wszystkie postacie, pokazany na przykładzie arcybanalnej historii trójkąta małżeńskiego, walki dwu kobiet o jednego mężczyznę. Ten dręczący niepokój również trafia w elementy naszej współczesności. I wierzymy Przybyszewskiemu, że nie są to tylko bengalskie ognie, ale autentyczny żar, nie pozy kabotyńskie, ale bolesne zmaganie się. Jeżeli z takim wrażeniem wychodzimy z teatru, to znaczy, że możemy mówić o sukcesie przedstawienia.
Choć w kwartecie aktorskim, który snuje tu główną grę, słyszało się instrumenty o różnej klasie i jakości. Janina Traczykówna jako Bronka, nieszczęśliwa żona, stworzyła znakomitą kreację. Naiwność i prostota, ufność miłości, potem wzmagające się rozhisteryzowanie aż do samobójstwa - to wszystko z delikatnym nalotem poetyckim - pokazała w sposób zasługujący na jak największe uznanie. Zbigniew Zapasiewicz obdarzył prawdą uczuć postać Kazimierza. Wewnętrznie skupiony subtelnie rysował tajoną miłość, świetnie prowadził tę trudną rolę. Maria Wachowiak bardzo piękna Ewa, kobieta-wamp - tak trzeba w sztuce - jak z fin de siecle'owego portretu. Ale aktorsko bezbarwna, bez wyrazu. Tadeusza, męża, grał Wojciech Duryasz. Należy pochwalić inicjatywę powierzenia tak odpowiedzialnej roli młodemu aktorowi. Duryasz starał się wywiązać z niej poprawnie, z niewątpliwym talentem. Ale nie dał rady. Zabrakło mudoświadczenia, nie uniknął pewnej monotonności, zbyt powierzchownie oddał przeżycia wewnętrzne. Przez cały czas myśleliśmy, jakby tę rolę zagrał sam Gogolewski!
Poza tym Irena Górska, sugestywnie przedstawiła symboliczną Makrynę, a Stefan Wroncki wystąpił jako trochę niesamowity (też jak z Bergmana) Lokaj, zapowiadający i kończący przedstawienie. Scenografia Zofii Pietrusińskiej - z rozsuwającym się parawanem zamiast kurtyny - dobrze dostosowywała się do charakteru przedstawienia. Muzyka w wykonaniu zespołu Novi dodawała mu jeszcze więcej barwy poetyckiej.